niedziela, 25 stycznia 2015

Rozdział I

             Naprawdę kochałam pokój wspólny Slytherinu, musicie mi uwierzyć. Uważam, że Salazar Slytherin był najbardziej pomysłowy ze wszystkich założycieli Hogwartu i położenie naszego salonu zawsze mi się podobało. Mimo wszystko, liczba schodów pomiędzy nim a Wielką Salą, była stanowczo za duża. I to jeszcze pod górę. Dlatego właśnie pierwszego dnia mojego szóstego roku nauki w Hogwarcie, biegnąc po schodach do Wielkiej Sali, wysyłałam pod adresem Salazara i jego pomysłu pokaźną wiązankę przekleństw. 
            Nie byłam jeszcze spóźniona, ale zawsze wolałam wcześniej zasiadać do śniadania. Musiałam się dobrze rozbudzić, w przeciwnym razie na pierwszej lekcji byłam nieprzytomna. Do Wielkiej Sali wpadłam więc z zamiarem zwiększenia dziennej dawki kofeiny. 
Większość uczniów była już na śniadaniu, ale nawet nie zawracałam sobie głowy szukaniem Ryana. On zazwyczaj ledwo zdążał na poranną pocztę. 
             Lawirując między uczniami mego domu, wypatrzyłam najbardziej odpowiadające mi miejsce. Klapnęłam na miejsce obok Britt O'Conell, mojej jasnowłosej rówieśniczki. Właściwe to mogłam spokojnie usiąść w innym miejscu, ale wybrałam właśnie to chyba już automatycznie. Siadanie obok kogoś z rocznika było normą nie tylko dla mnie. Postronnych obserwatorów mogło to pewnie dziwić, ponieważ wcale nie byliśmy zżytą i zgraną grupą, jak pozostałe domy. Aczkolwiek nie byliśmy nią w czasie naszego szóstego roku nauki, natomiast to, co działo się w pierwszych latach, było już zupełnie inną historią.
Na początku mojej przygody w Hogwarcie byliśmy niczym jeden organizm. Działo się tak dzięki siedzącemu na przeciw mnie Albusowi Potterowi. Kiedy syn wielkiego Harry'ego Pottera trafił do Domu Węża, wybuchło niemałe poruszenie. Atmosfera między Slytherinem a innymi domami była jeszcze bardziej napięta niż zwykle. Nie chodziło jedynie o naszą nietolerancję mugoli, szlam i zdrajców krwi, która, swoją drogą, nie była już tak rażąca jak za czasów Voldemorta. Starszy brat Albusa, James, najbardziej szowinistyczny dwunastolatek w historii tej szkoły, nie mógł się pogodzić z decyzją Tiary o umieszczeniu Ala w Slytherinie. Uważał, że jest na to zbyt szlachetny i mądry. Nie wiedział, jak na to zareagować i cała swoją frustrację wyładowywał na Alu, no i na nas przy okazji. Jego koledzy, nieustraszeni gryfońscy rycerze, nie omieszkali się mu pomagać. Dlatego właśnie wszystkie problemy rozwiązywaliśmy wspólnie, trzymaliśmy się razem, broniąc jedno drugiego. Starsi uczniowie z naszego domu często nam pomagali. Pod koniec naszego drugiego roku, sytuacja zaczęła się uspokajać. Gryfoni trochę odpuścili, głównie za sprawą Jamesa. Starszy syn Potterów pogodził się z sytuacją, a jak się później okazało, bardziej optymistyczna wersja – odnalazł w sobie odrobinę rozumu.
Nasz mały organizm powoli zaczął się rozpadać. Nie potrzebowaliśmy już tak bardzo siebie nawzajem, nasze prawdziwe charaktery właśnie zaczynały się kształtować, czemu towarzyszyła oczywiście burza szalejących hormonów. Zwarta grupa z mojego rocznika rozpadła się na kilka mniejszych grup. Jednak niektóre zwyczaje pozostały, jak na przykład siedzenie obok siebie przy posiłkach.
Ale tak też było dobrze, obecna sytuacja całkiem mi pasowała. Oczywiście chwilami byłam pewna, że byłoby nam wszystkim dużo łatwiej, gdybyśmy trochę bardziej współpracowali, ale naprawdę nie mogłam narzekać. Poza tym, za niektórymi sytuacjami nie tęskniłam wcale. Za chodzeniem do toalety w minimum pięcioosobowej grupie na przykład. Moje koleżanki nadal tak egzystowały i było to dla nich zupełnie naturalne, jednak dla mnie zawsze było w tym coś krępującego i zupełnie niestosownego.
Mruknęłam do Britt i Albusa na przywitanie i od razu sięgnęłam po dzbanek z kawą. Potter posłał mi krzywy uśmiech, kiedy słodziłam swoją porcję czwartą łyżeczką cukru z kolei. Postanowiłam go zignorować. Fakt, może przesłodzona kawa nie miała najlepszego smaku na świecie, ale właśnie tego teraz potrzebowałam – kofeiny i cukru.
Wypiłam połowę za jednym zamachem i zabrałam się za pałaszowanie tostów. Obok mnie Britt i Lauren trajkotały o tym, co działo się w wakacje. Wcale nie chciałam dowiedzieć się o tym, że kuzyn Lauren ma kolegę, który ma kolegę, który prawdopodobnie jest miłością życia Lauren. Należy dodać, że Lauren zna go tylko ze zdjęcia, a jej obiekt westchnień, który chyba kończy właśnie naukę w Durmstrangu, nie ma pojęcia o jej istnieniu.
Cóż, miłość bywa okrutna, tak słyszałam.
Kiedy byłam w połowie trzeciego tosta, do Wielkiej Sali wkroczyła nowa fala uczniów. Można ich określić krótko jednym słowem – śpiochy. Był wśród nich Ryan, moja siostra, a także reszta Ślizgonów z mojego rocznika. Mieli świetne wyczucie czasu, bo właśnie w tym momencie opiekunowie domów wstali od stołu, aby zapoznać nas z nowym rozkładem zajęć.
Sam Preacher wręcz zwalił się na miejsce obok Albusa, kiwnął głową w nieokreślonym kierunku, zapewne w ramach przywitania, po czym od razu przeszedł do konsumowania ciasta drożdżowego.
– Nie obudziłeś mnie – powiedział oskarżycielsko Sam do Ala. Znaczy się, tylko zakładałam, że oskarżycielsko, ponieważ paplał z pełną buzią.
– Próbowałem – rzucił Albus zmęczonym tonem – Gdzie Score?
– Jego też nie obudziłeś. – Brunet wymierzył palcem w Pottera.
– Nie mam pojęcia jak wy ze mną wytrzymujecie – mruknął oskarżony.
Uśmiechnęłam się pod nosem, czym przyciągnęłam uwagę Sama. Uniósł jedną brew i też się uśmiechnął. Trudno było opisać ten uśmiech, nie był całkiem pozbawiony serdeczności, jednakże był to też uśmiech, który pojawia się, kiedy knujesz coś niecnego. Nadawał złowieszczego wyglądu jego zwykle spokojnej twarzy i gdybym po raz pierwszy spotkała go w Hogwarcie, raczej bałabym się podejść.
– Jak tam wakacje, Sophie? – zapytał Preacher przymilnym tonem.
Nie wiedzieć czemu to pytanie ogromnie mnie speszyło. Obrałam więc jedyną z możliwych taktyk.
– Świetnie – powiedziałam szybko i odwróciłam się w stronę koleżanek. – Hej, Lauren! Sam pytał, jak minęły nam wakacje.
Sam i Al posłali mi nieszczęśliwe spojrzenia, a ja zrobiłam minę niewiniątka. Właśnie zapewniłam nam pasjonujący wywód, wygłoszony głosem przypominającym skrzeczenie rannej żaby.
Na szczęście profesor Nott dość szybko przybył na ratunek. Podszedł do nas, uśmiechając się wesoło, ale z widoczną nutką ironii. Był to człowiek z dużą dawką rezerwy do świata. Zazwyczaj był miły, ale miał w sobie coś takiego, że błyskawicznie zdobywał szacunek innych. Na lekcjach wymagał dużo, ale naprawdę można było się z nim dogadać. Był dość młody jak na nauczyciela, ale wnosił do Hogwartu pewien powiew świeżości. Uważam, że nie mógł się nam trafić lepszy opiekun.
Zamienił kilka słów z Britt i Lauren, po czym zwrócił się do mnie:
– Panna Whitemore… – mamrotał, grzebiąc w pliku pergaminów, które miał przy sobie. – Spójrzmy… Może pani kontynuować tylko… Wszystko. – Uśmiechnął się do mnie i podał jeden z ruloników. – Gratulacje, ale cofnę je, jeśli nie zdecydowałaś się na kontynuowanie eliksirów.
Rozwinęłam pergamin.
– Widzimy się za trzy godziny, panie profesorze.
W tym momencie do towarzystwa dołączył Scorpius Malfoy.
– Dzień doberek, moja ślizgońska kompanio – rzekł dziarsko i wpakował się na miejsce obok Sama.
– Ach, panicz Malfoy... – profesor Nott zawsze się tak do niego zwracał. Podał mu pergamin. – Z panem też widzę się za trzy godziny?
– Oczywiście, profesorze – odpowiedział Score.
– A już miałem nadzieję… – mruknął pod nosem, rozdał reszcie plany zajęć i poszedł dalej.
Uwielbiałam tego człowieka.
– Sześć godzin astronomii w tygodniu, jestem blisko Bram Niebieskich – powiedział Albus. Naprawdę podziwiałam jego entuzjazm. Ja nawet nie próbowałam zaczynać uczyć się astronomii.
– Nie ciesz się tak, Al – odezwał się Sam. – Pierwszą godzinę mamy z profesor Stevens.
Spojrzałam na swój plan. Niestety podzielałam ich los. Czekała mnie cudowna godzina obrony przed czarną magią, polegająca na słuchaniu jakże cennych, życiowych rad profesor Cassandry Stevens. Super.
Właśnie rozpaczałam nad tym, jak mało mam godzin transmutacji, kiedy do Wielkiej Sali zaczęły wlatywać sowy. Bardzo denerwował mnie dźwięk, który temu towarzyszył, dlatego odłożyłam plan zajęć i rzuciłam ptakom gniewne spojrzenie. Oczywiście od razu zauważyłam zmierzającą w moją stronę olbrzymią sowę jarzębatą, należącą do moich dziadków.
Westchnęłam głośno. Cóż, spodziewałam się tego, lepiej mieć to już za sobą.
Albert wylądował ciężko na stole, rozlewając zawartość mojej filiżanki.
– Zepsułeś moją Ciecz Zabawienia, paskudo – mruknęłam głosem bez emocji, wyciągając różdżkę w celu posprzątania bałaganu.
Sowa przez cały czas przyglądała mi się, przechylając swoją wyjątkowo małą główkę. W dziobie trzymała sporą, czerwoną kopertkę.
– No już, dawaj to. – Wzięłam kopertę i westchnęłam ciężko. – A to mógł być taki piękny poranek.
– Ee… Sophie? – odezwała się do mnie Lauren. – Czy to jest to, o czym myślę? – Nie mam zielonego pojęcia o czym teraz myślisz, Lauren – odpowiedziałam – ale tak, zamierzam to teraz otworzyć.
Dziewczyna jęknęła głośno.
– Słuchajcie wszyscy – odezwała się głośno (dla niej zapewne był to normalny ton) – Sophie dostała wyjca.
Nastąpił zbiorowy pomruk, co niektórzy pośpiesznie opuścili salę. Natomiast moją siostrę, Julię, te słowa przywołały. Zanim zdążyłam otworzyć kopertę, stała już przy stole Slytherinu. Ryan i profesor McGonagall również podnieśli się z miejsc.
Wstrzymałam oddech i przygotowałam się na cios. Wielką Salę wypełnił głos Lacerty Whitemore:
– SOPHIO THERESO WHITEMORE! POD ŻADNYM, ALE TO ŻADNYM POZOREM NIE WAŻ MI SIĘ PÓJŚĆ CHOĆBY NA JEDNĄ LEKCJĘ MUGOLOZNAWSTWA! JEŚLI TO UCZYNISZ PRZYNIESIESZ HAŃBĘ CAŁEJ NASZEJ RODZINIE!
Naturalnie, wszystkie oczy na sali zwrócone były na mnie i czerwoną kopertkę, krzyczącą głosem mojej babci. Przy stole stał już Ryan, który miał komiczną minę. Wyglądał jakby nie wiedział, czy się roześmiać, czy uciekać. Dotarła też dyrektor McGonagall, która miała bardzo zmartwioną minę. Dobrze znała moją babcię, jestem pewna, że ona również się tego spodziewała. Co więcej, zapewne sama dostała już swojego osobistego wyjca.
– TO SAMO DOTYCZY CIEBIE, JULIO! – krzyczał dalej głos mojej babki. Moja młodsza siostra zrobiła się czerwona jak ta koperta. Jakby to, że jej imię padło w czymś tak poniżającym jak wyjec, było najgorszą hańbą na świecie. Jeśli o mnie chodzi to, gdyby nie ten list od dziadka i nie to, że zmuszono mnie do czegoś, czego nie chcę robić, cała ta sytuacja byłaby dość zabawna.
– OCZYWIŚCIE NIE WINIĘ CIEBIE, SOPHIO.
Babcia bardzo rzadko zwracała się do mnie „Sophie”.
– GDYBY TA SZKOŁA MIAŁA PORZĄDNEGO DYREKTORA, NA PEWNO NIE DOSZŁOBY CO CZEGOŚ TAKIEGO.
Profesor McGonagall wyglądała na bardzo nieszczęśliwą.
– PRĘDZEJ ZACZNĘ KIBICOWAĆ GRYFONOM W WALCE O PUCHAR DOMÓW, NIŻ POZWOLĘ, ŻEBYŚ UCZESTNICZYŁA W TYCH, POŻAL SIĘ MERLINIE, ZAJĘCIACH. DOPRAWDY NIE ROZUMIEM, JAK MOŻNA TAK DEMORALIZOWAĆ PORZĄDNIE WYCHOWANYCH CZARODZIEJÓW; JESTEM PEWNA, ŻE CZŁONKOWIE INNYCH RODÓW ZGODZĄ SIĘ ZE MNĄ! A JEŚLI SĄ INNEGO ZDANIA, TO NIE WIEM, JAK ONI MOGĄ NAZYWAĆ SIEBIE CZARODZIEJAMI I POTEM SPOKOJNIE SPOGLĄDAĆ W LUSTRO!
Po tych słowach pojawiła się profesor Stevens i wielce oburzona zaczęła ciskać zaklęciami w czerwoną kopertę. Spowodowała, że głos mojej babci stał się jeszcze głośniejszy. Podobnie jak większość uczniów obecnych na sali, zatkałam uszy i próbowałam przekrzyczeć głos babki:
– Niech pani przestanie! Jest zabezpieczone zaklęciami, o których pani w życiu nie słyszała!
Nie powinnam zwracać się do nauczyciela w taki sposób. Zwłaszcza do nauczyciela obrony przed czarną magią, to mogło troszeczkę podrażnić jej ambicje. Ale taka była prawda, ta kobieta wiedziała o swoim zwodzie mniej więcej tyle, ile ja wiedziałam o tresowaniu smoków.
Cassandra Stevens chyba jakimś cudem usłyszała moje słowa, bo spojrzała na mnie tak, jakby to we mnie zaraz miała cisnąć zaklęciem. Uspokoiła się dopiero wtedy, kiedy interweniowała profesor McGonagall.
–… MOŻE JESZCZE ZACZNIECIE UCZYĆ HODOWLI MUGOLSKICH ZWIERZĄT?! ALBO MOŻE NIECH ZACZNĄ SOBIE SAMI GOTOWAĆ! NAJLEPIEJ W OGÓLE UJAWNIĆ SIĘ PRZED MUGOLAMI I IM SŁUŻYĆ, WYJDZIE NA TO SAMO!
Musiałam się zaśmiać. Po prostu musiałam.
– MINERWO! WIEM, ŻE TEGO SŁUCHASZ, WIĘC POWTÓRZĘ JESZCZE RAZ: NIE WIEM, CZY NAJADŁAŚ SIĘ CZEGOŚ OD MŁODEGO WEASLEYA, CZY SPADŁAŚ Z MIOTŁY, ALE MOJA DROGA – NIC NIE USPRAWIEDLIWIA TAKIEJ DECYZJI, NIC! JEŚLI TO SIĘ NIE ZMIENI, NOGA SOPHII WIĘCEJ NIE POSTANIE W TEJ SZKOLE, BO JA NIE ZAMIERZAM DOPUŚCIĆ DO PRZEKONYWANIA MŁODYCH LUDZI, IŻ MUGOLE SĄ AŻ TAK WAŻNI, ŻE TRZEBA SIĘ O NICH UCZYĆ! I TO NIE JEST MOJE OSTATNIE SŁOWO!
Kopertka zajęła się płomieniem i spaliła na popiół. Ostatnie zdanie było chyba wykrzyczane najgłośniejszym dźwiękiem jaki w życiu słyszałam, a trzeba wiedzieć, że byłam już na wielu koncertach i meczach Quidditcha.
Potrząsnęłam głową, bo nadal huczało mi w uszach. Cóż, w sumie to nie było najgorzej. Jak na moją babkę to całkiem łagodna reakcja. Oczywiście uczniowie, którzy pozostali w Wielkiej Sali, nie znali usposobienia Lacerty Whitemore, więc dla nich w żadnym wypadku nie było to łagodne. Bez skrępowania gapili się na mnie jak na społeczny ewenement.
Natomiast moja siostra wyglądała, jakby w tej chwili peleryna niewidka była spełnieniem jej marzeń, jakby chciała wtopić się w podłogę. Ryan posłał mi pokrzepiający uśmiech, a Scorpius otwierał już usta, żeby pewnie wygłosić jakiś błyskotliwy komentarz. Niestety, nie pozwolił mu na to wybuch złości profesor Stevens.
– Jak... Jak tak... Jak ona śmie?! Pozwala sobie na o wiele za dużo! Co za ohydna, plugawa...
– Hej! – oburzyłam się – Mówi pani o mojej...
– Dosyć – przerwała ostrym tonem Minerwa McGonagall. Ścisnęła palcami nasadę nosa i westchnęła ciężko. – Whitemore, teraz dokończ spokojnie jedzenie, ale po przerwie obiadowej chcę cię widzieć w moim gabinecie.
Kiwnęłam głową. Przedstawicielki grona pedagogicznego wróciły na swoje miejsca, odprowadzone wzrokiem wszystkich uczniów. Julia zmaterializowała się w miejscu profesor McGonagall.
Dość sugestywnie dała mi znać, że chce porozmawiać. Rzuciłam jej jedynie spojrzenie spod uniesionych brwi. Doskonale wiedziałam, co ma mi do powiedzenia. Ignorowałam ją jeszcze przez chwilę, aż w końcu tupnęła nogą i obeszła nasz stół dookoła. Uśmiechnęłam się po nosem – wiedziałam, że nigdy nie zacznie mówić, stojąc dokładnie nad Albusem i Samem.
– Musimy pogadać – oznajmiła, stając za mną.
– Słucham cię – odparłam, nawet na nią nie patrząc.
– Na osobności – rzuciła. Wcale nie musiałam na nią patrzeć, żeby wiedzieć, że ma zaciśnięte zęby.
Westchnęłam ciężko. Mogłoby być całkiem zabawnie, gdybym pociągnęła to jeszcze przez chwilę, ale praktycznie cała Wielka Sala nadal była skupiona na mnie. A ja miałam już dosyć robienia za poranną atrakcję. Spojrzałam tęsknie na mój talerz i podniosłam się ospale. Odeszłyśmy kilka kroków.
– To było okropne – wyrzuciła z siebie Julia.
– Jedzenie? – zapytałam ironicznie. – Osobiście nie poczułam żadnej różnicy. Ale jeśli chcesz, mam paru znajomych Puchonów, mogę…
– Przestań – warknęła, całkiem już rozdrażniona. – Przecież wiesz, co mam na myśli.
– No nie mów mi, że się tego nie spodziewałaś.
– Spodziewałam, tylko że... – jęknęła, jakby zabrakło jej słów. – Myślisz, że babcia przyjedzie?
– Dziwię się, że jeszcze jej tu nie ma – wzruszyłam ramionami.
– Cała ta sytuacja jest beznadziejna – prawie krzyczała – Obowiązkowe mugoloznawstwo... Zrujnuje mi to cały grafik, poza tym to wymagającym przedmiot, będę musiała poświęcać na niego przynajmniej półtorej godzinny dziennie!
– Naprawdę interesuje cię tylko skutek tej decyzji? Przyczyna...
– Za dwa lata piszę SUM–y! – przerwała mi. Powiedziała to takim tonem, jakby oznajmiła, że ma 2 minuty na ocalenie świata. – Nie mogę sobie zaprzątać głowy kolejnym dodatkowym przedmiotem, zwłaszcza takim...
– Serio? – tym razem to ja nie pozwoliłam jej dokończyć zdania, niedowierzając. – Tym przejmujesz się najbardziej?
– Tylko tym powinnam! – No tak, miałyśmy trochę inne systemy wartości. – Może dla ciebie to nieważne, nigdy nie przykładałaś się do nauki! Niczego się jeszcze nie nauczyłaś... A potem płacz, bo rodzice nie chcą nikomu pokazywać twoich wyników! – Była cała czerwona na twarzy, już odwróciła się, żeby odejść, a na odchodne rzuciła jeszcze: – I masz krzywo zawiązany krawat!
– Lepszy krzywo związany krawat, niż krzywy kręgosłup! – rzuciłam. Wiem, że nie była to zbyt ambitna riposta, ale Julia złapała przynętę. Posłała mi nienawistne spojrzenie i wypięła łopatki do tyłu. Oczywiście już wcześniej była wyprostowana jak struna, więc teraz wyglądała komicznie.
Ja tymczasem spojrzałam na swój krawat. Niestety miała rację. Szarpnęłam go ze złością; kiedy wreszcie udało mi się nadać mu właściwy kształt, jedzenie zaczęło znikać ze stołów. Do pierwszej lekcji pozostało mniej niż dziesięć minut. To by było na tyle, jeśli chodzi o spokojne śniadanie.
***
Lubiłam chodzić po hogwarckich korytarzach i oglądać obrazy. Nie interesowałam się sztuką, co to to nie (choć moja kuzynka, Daphne Greengrass chybaby mnie zabiła, gdyby się o tym dowiedziała; sama może godzinami opowiadać o malowidłach), ale jak przystało na przykładną czarownicę potrafiłam wypowiadać się na jej temat. Odkąd nauczyłam się mówić, wkładano mi do głowy wszystkie określenia i fachowe nazwy. Jednak tych obrazów nie dało się tak po prostu opisać. Nie można powiedzieć, że na barokowym obrazie, wiszącym obok tego z renesansu, jest przedstawiona gruba czarownica ozdobiona perłami, a zaraz za nią, na drugim planie, jest ustawiona ogromna toaletka, na której stoją buteleczki opatrzone nalepkami z nazwami mikstur. Chodzi o to, że to, co przedstawiał dany obraz zmieniało się co chwilę. Na przykład przed chwilą wspomniana czarownica przeniosła się do kolegi z renesansowego płótna i wyraźnie się o coś kłócili.
Najbardziej jednak lubiłam obrazy namalowane niedawno, te przedstawiające poległych w bitwach o Hogwart. Pod każdym z nich wisiała złota tabliczka z imieniem, nazwiskiem i datą urodzenia oraz śmierci. Rzecz jasna nie było tu śmierciożerców – wyjątkiem był Severus Snape. Był jedyną postacią, która nieprzerwanie trwała na swoim miejscu; sztywno wyprostowany z rękami skrzyżowanymi na piersi. Jedynie śledził wzrokiem przechodzących ludzi i uśmiechał się kpiąco, więc kiedy szłam obok niego, zawsze czułam na sobie jego wzrok, który sprawiał, że miałam ochotę przyspieszyć kroku, mimo że przecież gdyby żył, byłby opiekunem mojego domu.
Minęłam jeszcze dwa portrety, które były puste i jeden, na którym były dwie osoby – czarownica o jasnoniebieskich, półdługich włosach i czarodziej z dziwnymi szramami na twarzy – i w końcu weszłam do sali, w której mieliśmy obronę przed czarną magią. Miałam dziwne przeczucie, że nie będzie to miła i przyjemna lekcja.
Sala była już prawie pełna, sporo osób zdecydowało się kontynuować obronę przed czarną magią. Wyglądała jak zwykle – światło wpadające przez okna zasłonięte do połowy, oświetlało drewniane ławki i krzesła. Przy ścianach ustawiono regały z książkami, a w lewym rogu, zaraz obok biurka, stało puste akwarium. Stevens potrzebowała je pewnie na wodnika, którego omawiała w trzeciej klasie.
Miejsce obok Scorpiusa było wolne, a mnie już w poprzednich latach zdarzało się z nim siadać na tym przedmiocie, więc teraz też udałam się tam bez zastanowienia.
– To twoja babcia była autorem tej niezwykle uroczej i pobudzającej wiadomości, prawda? – zapytał bez zbędnych formalności, nawet bez przywitania. Cały Malfoy.
– A i owszem – mruknęłam, wypakowując książki.
Blondyn wyglądał, jakby chciał o coś jeszcze zapytać, ale widząc moją minę, chyba się rozmyślił. Uśmiechnął się tylko i powiedział:
– Tak myślałam, chyba wszyscy w tej rodzinie podobnie się denerwują.
Odpowiedziałam mu uśmiechem.
Ja i Scorpius byliśmy dalekimi kuzynami. Nie mam pojęcia po jakiej linii, nigdy nie studiowałam drzewa genealogicznego rodu Greengrassów. Oczywiście mogłabym spytać Julię, ale nie było mi to bardzo potrzebne do szczęścia. W każdym razie jego matka pochodziła z rodziny mojej babci.
Młody Malfoy, poza wysokimi kośćmi policzkowymi, nie odziedziczył nic po Greengrassach. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jego ojca, uznałam, że Scorpius jest jego małą kopią. Z biegiem lat jego wygląd uległ zmianie, nie przypominał już tak bardzo swojego ojczulka, ale nadal miał te same włosy w kolorze jasnego blondu, te same jasne oczy, które przez większość czasu wydawały się srebrzyste oraz blade wąskie usta. Zakładałam też, że Score przerósł już swojego ojca, ponieważ w ostatnim czasie zaliczył spory skok wzrostu. Po cichutku mu tego zazdrościłam.
– Co o tym myślisz? – zagadnął chłopak – O obowiązkowym mugoloznawstwie.
Co o tym myślałam? Cóż, uważałam, że to, krótko mówiąc, totalne gówno. Znaczy się, same lekcje mugoloznawstwa nie były złe. Uważałam, że nie ma nic złego w tym, że ktoś chce się uczyć u mugolach. Szczerze mówiąc, moim zdaniem mieliśmy do tego prawo – mieliśmy prawo być ciekawi ich życia. Dzięki czytaniu mugolskich książek wiedziałam o nich więcej niż moi rówieśnicy, i to naprawdę było w porządku. Jednakże uważałam też, że powinniśmy mieć wybór. Sami powinniśmy decydować, czy chcemy się o nich uczyć, czy nie. Robienie z tego czegoś obowiązkowego było totalnie chorym pomysłem. No i moja siostra miała trochę racji. To był tylko kolejny przedmiot, który dodatkowo zapychał plan i zapewne trzeba będzie poświęcać na niego sporo czasu. Poza tym, zdawałam sobie sprawę z tego, że takich zmian nie podejmuje się od tak. Za tym kryło się coś... dużego. List od dziadka tylko mnie w tym utwierdził.
Jak już wspomniałam, miałam jako taką wiedzę o funkcjonowaniu świata mugoli, może nie za dużą, ale jak dla mnie – w zupełności wystarczającą. Wcale nie chciałam zaczynać uczyć się tego od podstaw, a już zwłaszcza, jeśli ktoś później miałby tę naukę oceniać.
Nie powiedziałam jednak żadnego z tych słów. Po prostu... Nie umiałam.
– Nie wiem – powiedziałam tylko – Dziwna sprawa...
– Tak, zapewne to, co wasza dwójka uważa za dziwne, jest niezwykle ciekawe – odezwał się suchy głos. Obróciłam głowę w kierunku, z którego dochodził, i pierwsze, co zobaczyłam, to długie, czerwone paznokcie, należące do profesor Cassandry Stevens. Gdy spojrzałam wyżej, ujrzałam jej rozeźloną twarz. Zacisnęła usta w wąską kreskę i zmrużyła oczy. – Ale niestety nijak się ma do dzisiejszej lekcji. Slytherin traci pięć punktów za każde z was.
Oczami wyobraźni widziałam, jak zielone kamyczki przesypują się z jednej klepsydry do drugiej i poczułam dziwny ucisk w brzuchu.
– Ale pani profesor – odezwał się Al, ledwo skrywając oburzenie – lekcja jeszcze się nie zaczęła. O ile dobrze wiem, rozmowy podczas przerw nie są zakazane.
Jęknęłam w duchu.
– Panie Potter, dzięki panu Slytherin utracił kolejne pięć punktów.
Teraz Albus nie ukrywał już oburzenia, które pojawiło się na twarzach pozostałych Ślizgonów. Potter otwierał już usta, by coś odpowiedzieć, ale Sam szturchnął go łokciem. Miałam ochotę rzucić na niego jakieś zaklęcie. Na siebie zresztą też. Zawsze bardzo denerwowało mnie, gdy przyczyniałam się do karania mojego domu.
Natomiast Najbardziej Znienawidzona Nauczycielka uśmiechnęła się i przeszła przez salę, cicho stukając obcasami. Osunęłam się na krześle, wypuszczając ustami powietrze. Scorpius z kolei westchnął i skrzyżował ręce na piersi.
– W tym roku, jak zapewne wszyscy wiedzą, rozpoczniemy naukę rzucania zaklęć niewerbalnych. Większość z was powinna sobie z tym poradzić, ale niektórzy... – spojrzała znacząco na czarnowłosego Puchona – no cóż, nie wiem, jakim cudem w ogóle się tu znaleźli.
W tym momencie Scorpius nachylił do mnie się i wyszeptał:
– Tak, też zastanawiam się jak ktoś, kto nie umie obchodzić się z wyjcem, został nauczycielem obrony przed czarną magią.
Przygryzłam wewnętrzną stronę policzka, żeby się nie uśmiechnąć, ponieważ Cassandra Stevens patrzyła prosto na mnie.
– Dzisiejsza lekcja będzie czysto teoretyczna – kontynuowała Stevens. Oderwała ode mnie wzrok i rozejrzała się, sprawdzając, jakie są reakcje uczniów. Osobiście uważam, że nauka obrony przed czarną magią powinna odbywać się jedynie praktycznie, ale postanowiłam, że nie będę się odzywać i narażać Slytherin na utratę kolejnych punktów. Zresztą, kimże ja byłam, by pouczać tak świetnie wykształconego pedagoga.
– Otwórzcie podręczniki na stronie piątej i zacznijcie czytać – poleciła i usiadła na krześle za biurkiem. Spojrzałam na Scorpiusa, który przerzucał ze złością strony, prawie je wyrywając. Westchnęłam i otworzyłam książkę.
Wcale nie wymyślałam sposobów na zamordowanie Stevens przez całą lekcję.
Skądże znowu.

                                                                         ***
No to teraz może trochę liczb – 32, 45, 15 i 3. 32 wkurzonych uczniów, 45 minut męczarni, 15 straconych przez Slytherin punktów i 3 obgryzione paznokcie. Czułam się jak po lekcji numerologii.
Kiedy tylko pomyślałam o tym przedmiocie, miałam ochotę sama strzelić się po głowie. W ostatnim czasie numerologia była naprawdę drażliwym tematem. Był to jeden z przedmiotów, które zaliczałam na SUM–ach, ale nie poszło mi dość dobrze. Zaliczyłam na P. Mogłoby się wydawać, że to bardzo dobry wynik, jednakże niewystarczający, kiedy twój ojciec jest odpowiedzialny za finanse w Ministerstwie Magii. To właśnie przez tę ocenę rodzice nie byli zadowoleni z moich wyników, a ja odczuwałam to niezadowolenie przez całe wakacje. Czarodzieje naprawdę poważnie traktowali tę dziedzinę nauki; właściwe był to aspekt najbardziej zbliżony do wróżbiarstwa, który był powszechnie szanowany. Wszystkie prognozy, przewidywania odnośnie finansów, problemów przemysłowych, a nawet pogody są traktowane w Ministerstwie całkowicie poważnie. Na moje nieszczęście większość z nich weryfikuje mój ojciec.
Nie chodziło o to, że numerologia mi nie leżała, wręcz przeciwnie, całkiem ją lubiłam. Tyle że nigdy się jej nie uczyłam. Nie byłam przyzwyczajona do ambitnego przykładania się do nauki, nie było to po prostu potrzebne. Nie musiałam się uczyć, zapamiętywałam to, co omawialiśmy na lekcjach. Może i moja samoocena nie była zbyt wysoka, ale to widziałam na pewno – dobrze się uczyłam, chociaż nie poświęcałam na to wiele czasu. P z numerologii było jednym z trzech P, które uzyskałam na SUMA–ach. Resztę zaliczyłam na W. Wszyscy gratulowali mi świetnych wyników, sama również byłam usatysfakcjonowana. Nawet moja babcia była zadowolona.
Wbrew słowom ojca, postanowiłam kontynuować numerologię, bo, o niespodzianka!, P na SUM–ach w zupełności do tego wystarcza.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że pierwsze lekcje tego przedmiotu w tym roku przysporzą mi wielu nerwów, skoro sprawia to już samo napomknięcie o nim. Postanowiłam jednak nie martwić się na zapas, więc kiedy zbiegałam po schodach, żeby spotkać się z Ryanem, całą swoją uwagę skierowałam na nienawiść do Stevens.
Mojemu przyjacielowi towarzyszyła wysoka, czarnowłosa dziewczyna – drugi prefekt Krukonów. Nie znałam jej prawie wcale, wiedziałam tylko, że ma na nazwisko Parker, ale co do imienia nie miałam pewności.
– Hej, mój osobisty Ślizgonie. – Ryan pomachał, uśmiechając się wesoło. – Rozumiem, że zużyłaś energię na wyjście z łóżka i nie jesteś w stanie się uśmiechnąć.
– No tak, wróżbiarstwo na poziomie owutemów – wymamrotałam, próbując się uśmiechnąć.
– Wszystko w porządku? – chłopak zmarszczył brwi. Czasami zapomniałam, że przy Ryanie nie można było zrobić krzywej miny. Przejmował się nawet małą zmarszczką między brwiami. Uwielbiałam go za to, chociaż momentami mógł sobie tego oszczędzić.
– Jasne, wszystko po staremu. Stevens nadal jest okropna – odparłam, kładąc nacisk na ostatnie słowo. – Ledwo weszła, a już pozbawiła nas dziesięciu punktów, po czym kazała czytać całą lekcję.
– Cóż, dzięki temu z wami wygrywamy... – mruknął. Już miałam mu odpowiedzieć, żeby się tak bardzo nie przyzwyczajał, bo zaraz mamy transmutację, a profesor Brennan mnie uwielbia, więc szybko to nadrobię. Nie miałam niestety ku temu okazji, bo szybko zmienił temat: – Amando – zwrócił się do czarnowłosej dziewczyny – kojarzysz Sophie?
A wiec to tak miała na imię. Wymieniłyśmy skinienia głowami.
– Amanda prowadzi kółko dyskusyjne – powiedział Ryan. – Myślę, że powinnaś wpaść.
Posłałam mu zaskoczone spojrzenie. Amanda Parker była niemniej zdziwiona ode mnie.
– Przecież to Ślizgonka – zwróciła się do Ryana, który poprawił nerwowo okulary.
– Tak, dzień zaczynam od gnębienia skrzatów domowych i mugoli, a wieczorem przy kominku i herbacie ja i moi koledzy wymyślamy niebezpieczne uroki, które testujemy na mugolakach.
Ryan posłał Amandzie spojrzenie mówiące „ona żartuje”.
– W życiu nie byłam bardziej poważna – mruknęłam pod nosem. Ryan zrobił do mnie minę.
– Sophie, naprawdę ci się spodoba. Przecież lubisz takie sprawy – widząc mój wyraz twarzy, dodał szybko: – Nawet nie próbuj zaprzeczać. Poza tym, w obliczu tego... tych reform, każda opinia będzie ciekawa.
– Masz na myśli ślizgońską, jak zwykle odmienną, opinię? – zapytałam zadziornie.
– Och, proszę – jęknął. – Przecież wiesz co mam na...
– Wiem, wiem – przerwałam mu. Wypuściłam powietrze z płuc i spróbowałam się do niego uśmiechnąć. Następnie zwróciłam się do Amandy:
– To kiedy to spotkanie?
Krukonka przyglądała mi się przez chwilę, jakby oceniała. Po chwili uśmiechnęła się leciutko.
– Powiem Ryanowi, kiedy coś ustalimy. Teraz wybaczcie, ale muszę lecieć na zaklęcia. – Pomachała nam, zostawiając mnie z mieszaniną uczuć dotyczących jej małego przedsięwzięcia.
***
Po transmutacji miałam historię magii, a następnie dwie godziny eliksirów. Ryan również kontynuował wszystkie te przedmioty, ale nie mieliśmy okazji spokojnie pogadać. Przez cały czas czułam, że nowiny przekazane mi przez dziadka aż się palą do tego, aby wreszcie wysypać się z moich ust. Wręcz świerzbiło mnie w płucach od trzymania tego w sobie. Musiałam w końcu pogadać  o tym z Ryanem, usłyszeć jego opinię. Niestety przy obiedzie raczej nie mogliśmy usiąść obok siebie. Niby później mieliśmy wspólnie dwie godziny zaklęć, ale że ja musiałam stawić się u McGonagall, toteż porozmawiać mogliśmy dopiero po lekcjach.
Obiad zjadłam najszybciej jak potrafiłam. Wychodziłam z założenia, że im szybciej stawię się na rozmowę z panią dyrektor, tym szybciej będę miała to z głowy. Dobiegające mnie zewsząd narzekania na profesor Stevens (Krukonom również odebrała piętnaście punktów, co było warte zapamiętania, jeśli Ryan chciałby mnie podręczyć, kiedy już znajdziemy czas na rozmowę) tylko zmotywowały mnie do szybszego przebierania nożem i widelcem.
Najpierw musiałam udać się do profesora Notta, żeby uzyskać hasło do gabinetu McGonagall. Byłam może w połowie drogi do jej siedziby, kiedy nagle poczułam kłujący ból z tyłu głowy.
Zatrzymałam się i zacisnęłam powieki. Czułam się, jakby ktoś wbił mi coś ostrego w tył czaszki. Próbowałam się nawet odwrócić, żeby sprawdzić czy faktycznie tak się nie stało, co tylko spowodowało kolejną falę bólu. W życiu niczego takiego nie czułam. Oparłam się ramieniem o chłodną, kamienną ścianę, a ręce odruchowo przyłożyłam do skroni.
Nie był to ból, który zwiastuje chorobę lub zmęczenie i który pojawia się w twojej głowie stopniowo. To było niczym grom z jasnego nieba, uderzenie tak zaskakujące, że aż się zachwiałam.
Przy kolejnej fali nie wytrzymałam, osunęłam się na kolana. Przy każdym łupnięciu w czaszkę przed oczami pojawiały mi się ciemne plamy. Wydawało mi się, że za każdym razem słyszę coraz to głośniejszy dźwięk bębnów, chociaż później doszłam do wniosku, że to raczej odgłos mojego walącego serca.
Nie mam pojęcia, ile to trwało – wydawało się, że całą wieczność. W pewnym momencie zobaczyłam jakąś postać, zmierzającą w moim kierunku. Widziałam jedynie zamazane kontury, ale z pewnością był to któryś z uczniów. Zatrzymał się przede mną i patrzył z góry. Nie byłam w stanie unieść głowy, żeby na niego spojrzeć, ale wydawało mi się, że zanim upadłam na ziemię, dostrzegałam jego krawat w odcieniach szkarłatu.
Domniemany Gryfon lub Gryfonka stał przede mną i przestępował z nogi na nogę. Jeśli rzeczywiście był z Gryffindoru, stało się jasne, że nie ma najmniejszego zamiaru by pomóc mi wstać.
– Ee... Mam iść po panią Pomfrey? – zapytał, albo raczej zapytała, bo głos na pewno należał do kobiety.
Zdołałam potrząsnąć głową.
– Jesteś pewna? – Słychać było, że targają nią mieszane uczucia.
Wzięłam kilka głębokich oddechów, ściskając głowę rękami. Ból powoli mijał.
– Jestem pewna – odpowiedziałam powoli. Łupanie osłabło na tyle, że odzyskałam ostrość widzenia, lecz nie zdążyłam zauważyć jej twarzy. Wymamrotała tylko coś w stylu „jak sobie chcesz” i szybko odmaszerowała w swoją stronę. Do kolacji zapewne zdąży opowiedzieć o tym incydencie połowie szkoły.
Minęło kilka długich minut, zanim całkiem doszłam do siebie. Stanęłam chwiejnie na nogach. Co to, do cholery, miało być?
Jeszcze nigdy nic takiego mi się nie zdarzyło i przestraszyłam się nie na żarty. Ból był tak niespodziewany, że byłam prawie pewna, iż spowodowany był jakimś wrogim zaklęciem. Rozejrzałam się szybko i gdy tylko to zrobiłam, zezłościłam się sama na siebie. Strach przed samotnym chodzeniem po zamku, którym był twoim drugim domem, kwalifikował się już pod paranoję.
Wzięłam jeszcze kilka uspokajających oddechów i wznowiłam swoją wędrówkę, której celem był gabinet Minerwy McGonagall.

Pani dyrektor już na mnie czekała. Włosy jak zwykle miała upięte w nienaganny kok, który nadawał jej bardzo surowego wyglądu.
– Siadaj, Whitemore – odezwała się, ledwo przekroczyłam próg. Spoglądała na mnie uważnie zza okularów, jakby wiedziała o incydencie sprzed paru minut.
Z chęcią skorzystałam z propozycji, ponieważ po przygodnie na korytarzu nie zdążyłam jeszcze na powrót zaufać swoim zdolnościom zachowania równowagi.
– Cztery wyjce – zaczęła, siadając za swoim biurkiem. – Dwa w nocy i dwa dzisiaj od rana. Twoja babcia jest niezwykle zdeterminowaną osobą.
– Mieszkam z nią całe życie, pani profesor. – Mój głos był trochę zachrypnięty, więc szybko odchrząknęłam.
Na twarzy dyrektor Hogwartu pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
– Panno Whitemore – podjęła znowu – nie tylko twoja rodzina jest... zdegustowana reformą, ale twoja babka zareagowała najgwałtowniej. Oczywiście spodziewałam się tego, jednakże... – McGonagall wyglądała jakby ważyła słowa. – Posłuchaj, to co usłyszysz, musisz zachować dla siebie, rozumiesz?
Kiwnęłam głową.
– Wyciągnę poważne konsekwencje, jeżeli nie dotrzymasz słowa. – Profesor McGonagall nie byłaby sobą, gdyby tego nie powiedziała. – Zmiana w nauczaniu, która nastąpiła w tym roku szkolnym jest...
– Wiem. – Życie nauczyło mnie, że przerwanie komuś takiemu jak Minerwa McGonagall nie było zbyt mądrym posunięciem, ale widziałam też, że pani dyrektor czuje się bardzo nieswojo, musząc, w pewnym sensie, tłumaczyć się uczennicy.
– Co wiesz? – rzuciła ostro, marszcząc brwi.
– Że miała pani związane ręce – wyjaśniłam. – Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to zarządzenie odgórne – wzięłam głęboki oddech, nie do końca widząc, czy mogę powiedzieć więcej. – Wiem też, że to nie jedyna... rewelacja.
Pani profesor przez cały czas patrzyła na mnie spokojnie. Kiedy skończyłam, uniosła tylko brwi.
– Dziadek mi powiedział – odpowiedziałam na jej niewypowiedziane pytanie.
– Tego też mogłam się spodziewać. – Podniosła się z siedzenia i przez dłuższą chwilę w gabinecie panowała cisza. Wyglądało na to, że pani dyrektor intensywnie się nad czymś zastanawiała. – Podpisał? – zapytała w końcu.
– Oczywiście, że nie – odparłam. – I nie podpisze.
– Trudna z was rodzina – McGonagall westchnęła i z powrotem usiadła na miejsce. – Dobrze, Whitemore, wezwałam cię tutaj dlatego że musimy się przygotować.
– Przygotować na co? – Zmarszczyłam brwi.
– Na przybycie twojej babki – odpowiedziała. – Jej i innych. Opór w tej chwili nie byłby zbyt mądrą postawą. Musicie stawić się na lekcjach mugoloznawstwo. – Powiedziała to tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby twoja babcia nie spaliła przez to Ministerstwa.

Cóż, w takim razie będzie nam potrzebny cud.


_____________________________________________________________
Cóż, może hasło "wznawiamy działalność" niezbyt tutaj pasuje, ponieważ wcale na dobre jej nie zaczęłyśmy. 
Ale niewątpliwie jest to powrót - nie powrót do tej historii, bo jej nie zostawiłyśmy nigdy, ale powrót do jej spisywania. 

Myślę, że kiedy wrzucałyśmy prolog, nie byłyśmy gotowe na prowadzenie bloga. Teraz jest inaczej, przynajmniej taką mam nadzieję. Wszystkich, którzy trafili tutaj teraz, odsyłamy do prologu :)
Nie możemy obiecać Wam regularności w dodawaniu rozdziałów, ale dołożymy ku temu wszelkich starań.
Do napisania!