czwartek, 29 października 2015

Rozdział III

No, rozdział jest, tak jak zapowiadałyśmy. Czujemy się spełnione i w nagrodę ładnie prosimy o komentarz każdego, kto do nas zajrzy. Tradycyjnie już przepraszamy za opóźnienia i od razu zapowiadamy, że nie mamy pojęcia, kiedy pojawi się następna część.
Życzymy miłego czytania!
Kath&Diana
________________________________________________

Nie miałam najmniejszego pojęcia, co właściwie zrobi moja babcia. Mogła naskoczyć na McGonagall na środku Wielkiej Sali, a równie dobrze mogła zaczekać, aż znajdą się w bardziej ustronnym miejscu. W zasadzie to chyba życzyłam pani dyrektor tej pierwszej wersji, wtedy przynajmniej miałaby świadków.
Tymczasem ona maszerowała z dumnie uniesioną głową na czele małego tłumu innych oburzonych czarodziei, którzy wyglądali przy niej bardzo niepozornie. Czarna szata babci łopotała za nią złowrogo. Chociaż Lacerta Whitemore była całkiem niska, w tej chwili wydawało mi się, że góruje nad wszystkimi. Nie rozejrzała się po Wielkiej Sali, tylko wpatrywała się świdrującym wzrokiem w McGonagall. Nawet ona musiała mieć trudności z wytrzymaniem tego spojrzenia.
Przyjrzałam się osobom, które kroczyły za babcią. Tłum składał się z około czterdziestu osób, w tym rodziców Scorpiusa, którzy szli zaraz za babcią. Pan Malfoy trzymał pod rękę swoją żonę, która była równie blada jak on, ale miała ciemniejsze włosy, opadające luźno na plecy. Już od dłuższego czasu nie widziałam żadnego przedstawiciela rodu Greengrass, poza moją babką oczywiście. Widząc matkę Scorpiusa, wróciły wspomnienia z tych wszystkich okropnych zjazdów, w których byłam zmuszona brać udział jako mała dziewczynka. W sposobie chodzenia Malfoyów było coś prawie tak dostojnego jak u babci i po cichu troszeczkę im tego zazdrościłam. To byli prawdziwi czarodzieje z rodu czystej krwi, szlachta wśród naszej społeczności, i informował o tym każdy centymetr ich ciał. Za Malfoyami szła matka Parkinsona (w zasadzie nigdy wcześniej jej nie widziałam, ale po kim Talon mógł odziedziczyć właśnie takątwarz, jeśli nie po niej?), spoglądająca raz po raz zawistnym wzrokiem na ojca Scorpiusa. Kawałek dalej zauważyłam jeszcze żonę profesora Notta, ciemnoskórą czarownicę o dużych oczach i wspaniałych, kręconych włosach, oraz rodziców Zabiniego, Boota (który stanowił najlepszy dowód na to, że nie tylko Ślizgoni sprzeciwiali się obowiązkowemu mugoloznawstwu) i mamę Katji.
Profesor McGonagall z kamienną twarzą ruszyła na spotkanie Lacercie. Zaczęły cicho rozmawiać, tak, że nie dało się wychwycić ani jednego słowa. Chciałam podejść bliżej, w zasadzie nie byłoby to bardzo dziwne – mogłam po prostu przywitać się z babcią. Ale nie, to byłoby nie na miejscu. Pierwsze, czego nauczyłam się w domu to to, że nie wolno przeszkadzać innym, gdy rozmawiają. Cóż, może w towarzystwie nie zawsze stosowałam się do tej zasady, ale co się dzieje w szkole, w szkole zostaje.
Odszukałam wzrokiem Julię. Siedziała przy lewym końcu stołu, więc musiałam się wychylić, by dobrze ją widzieć. Jak zwykle idealnie ubrana, z opaską na włosach, wyglądała, jakby zaraz miała się udusić. I to nie przez zbyt ciasno zawiązany krawat.
Babcia i McGonagall skończyły szeptać między sobą i wyszły z Wielkiej Sali razem z pozostałymi. A więc to by było na tyle, jeśli chodzi o optymistyczną wersje wydarzeń. Zaczynało się po prostu wspaniale. Zachowując tak nieoczekiwaną wstrzemięźliwość, babcia pozbawiła mnie wglądu na aktualną sytuację. Musiałam złapać za krawędź stołu, żeby natychmiast za nimi nie pobiec.
W Wielkiej Sali nadal panowało milczenie, jakby ktoś rzucił na wszystkich klątwę. Ciszę przerwał dopiero niezbyt uprzejmy głos profesor Stevens:
– Proszę wrócić do swoich zajęć. – Nauczycielka wyszła z sali, stukocząc obcasami, i jak tylko zamknęła za sobą drzwi, pomieszczenie wypełniło się rozmowami. Albus i Scorpius szeptali między sobą z podejrzanymi minami, dziewczyny z mojego dormitorium wymieniały głośno opinie o rodzicach poszczególnych uczniów. Natomiast ja spojrzałam tęsknie na niedojedzony obiad, bo nagle wrócił mi apetyt, po czym skinęłam na Ryana, który patrzył na mnie od jakiegoś czasu, i wstałam od stołu. Dzięki panującemu zamieszaniu nikt nie zwrócił na nas uwagi, a przynajmniej taką miałam nadzieję. Ostrożnie wyszliśmy z Wielkiej Sali, akurat żeby zobaczyć, jak Stevens znika za zakrętem. Ryan poprawił nerwowo okulary, kiedy ruszyliśmy za nauczycielką.
– Nie wiem, czy to taki dobry pomysł, Sophie – szepnął po chwili. – Twoja babcia będzie wściekła, jeśli się dowie.
– Dlatego właśnie się nie dowie – odparłam. – Chyba że Julia zacznie nas śledzić.
– Albo przyłapią nas pod drzwiami! – Jego głos zadrżał. Denerwował się prawie jak przed egzaminem. Bardzo chciałabym spojrzeć na niego z góry i przywołać do porządku, ale niestety musiałabym załatwić sobie jakieś krzesło.
– Boże, Ryan, weź się w garść. Nigdy nikogo nie podsłuchiwałeś?
– To jest nieuprzejme! Zwłaszcza, jeśli ktoś rozmawia o sprawach dużej wagi.
Pokręciłam głową z dezaprobatą. Gdybym dawniej nie podsłuchiwała rodziców i ich znajomych, nie wiedziałabym o połowie rzeczy, które działy się w Ministerstwie Magii. A taka wiedza często bywała przydatna. W tym momencie usłyszeliśmy skrzypienie drzwi od Wielkiej Sali i wiedziałam, kto z niej wyszedł, zanim usłyszałam jej głos.
– Sophio! – krzyknęła Julia, niezbyt głośno. Pewnie nie chciała, by wszyscy dowiedzieli się o jej obecności w miejscu, w którym nie powinno jej być w takiej chwili. Już sam fakt, że użyła mojego pełnego imienia nieco mnie rozzłościł. – Mam nadzieję, że nie zrobisz tego, co myślę, że zrobisz – oznajmiła protekcjonalnym tonem.
– Och, mam wiele zdolności, ale legilimencji jeszcze nie opanowałam, więc nie mam pojęcia, co sobie myślisz – odparłam, chociaż dobrze wiedziałam, o co jej chodziło. Julia westchnęła i wymownie spojrzała w sufit.
– Podsłuchiwanie jest niestosowne i nie przystoi czarodziejom z takiego rodu jak my – oświadczyła, podchodząc krok bliżej. Ryan prychnął.
– Tak samo jak zdobywanie odpowiedzi na sprawdzian. – Uśmiechnęłam się triumfalnie, a po twarzy Julii przebiegł cień strachu i wstydu.
Moja siostra była dzieckiem prawie idealnym. Prawie. Przyłapałam ją pewnego dnia w czwartej klasie, kiedy byłam akurat świeżo po wyjątkowo zażartej sprzeczce z Nicole. Nawet nie pamiętam, o co poszło, natomiast pamiętam, że był ze mną Ryan, któremu jakoś udało się zaciągnąć mnie do pustej klasy, bym się uspokoiła. Tyle że pusta klasa była pusta tylko z założenia. Byłam jeszcze w trakcie analizowania minionych wydarzeń, więc na początku ledwo zarejestrowałam, że nie jesteśmy w niej sami.
Nicole nazwała wtedy „zdzirą bez własnego życia” i tylko to, że w końcu dostrzegłam Julię, powstrzymało mnie przed wróceniem do dormitorium i rozwaleniem jej nosa. Dopiero po paru sekundach zorientowałam się, że to ona. Stała na środku klasy (co było głupie, bo gdyby ktoś inny ich nakrył, nie mogliby się nawet schować w kącie. Ale cóż, to Ślizgoni byli tymi, którzy używali rozumu) z jakimś Gryfonem z jej roku. Potem Ryan powiedział mi, że kiedy tam wpadliśmy, odskoczyli od siebie jakbyśmy przyłapali ich na całowaniu albo czymś w tym rodzaju. Julia spłonęła rumieńcem i zaczęła mi pokrętnie tłumaczyć, ale nie zwracałam na nią uwagi. Podeszłam do Gryfona i wzięłam plik kartek, który trzymał w ręce. Musiałam chyba wyglądać przerażająco, bo odsunął się ode mnie szybko i wybiegł z klasy. Przejrzałam pergaminy i dosłownie nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Moja siostra załatwiła sobie odpowiedzi do testu z zielarstwa. Niesamowite.
– Ach, więc tak się uczysz do sprawdzianów? – zapytałam, a Julia zamilkła i przełknęła głośno ślinę.
– T–to n–n–nie tak – wyjąkała cicho, po czym odetchnęła głęboko, uniosła głowę i spróbowała jeszcze raz: – To było tylko jednorazowe.
– Nie obchodzi mnie to – pokręciłam głową. Byłam wkurzona, a ona idealnie nadawała się na kogoś, na kim mogłabym się wyżyć. – Bardziej obchodzi mnie reakcja rodziców, kiedy dowiedzą się, co ich ukochana córeczka robi w szkole. – Uśmiechnęłam się złośliwie, a Ryan zakaszlał. Jeśli się tego nie spodziewał, to nie wiem, co według niego mogłam zrobić w takiej sytuacji. Machnęłam Julii przed oczami pergaminami i już miałam odejść, kiedy ponownie się odezwała.
– Dobra. – W jej głosie było słychać zrezygnowanie. – Co za to chcesz?
Myślałam, że się przesłyszałam. Ryan posłał mi zachęcające spojrzenie i prawdopodobnie dzięki temu odzyskałam jasność umysłu. Przecież mogłam latami czerpać korzyści z tej właśnie chwili! 
Dwa lata później moja siostra wciąż była tak samo zawstydzona i przestraszona, jak wtedy.
– Nie sądzę, że jesteś gotowa tak zhańbić ród Whitemore’ów – oznajmiłam śmiertelnie poważnym tonem, chociaż cała ta szopka ze wstydem wydawała mi się bardzo komiczna i niepotrzebna. Zrobiłam w życiu o wiele więcej rzeczy, które mogłyby zhańbić naszą rodzinę, więc ściąganie na jednym teście nie zrobiłoby na mnie dużego wrażenia.
– Nie zrobisz tego. – Julia wolno pokręciła głową.
– Dobrze wiesz, że mogę. I jeśli teraz nam przeszkodzisz, za piętnaście minut będzie wiedział o tym cały Hogwart i rodzice.
Ryan chrząknął ostrzegawczo. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zgubiliśmy już Stevens, więc odwróciłam się i pobiegliśmy cicho korytarzem, zostawiając moją ukochaną siostrę na pastwę losu i jej sumienia.
***
Profesor McGonagall wybrała klasę, w której odbywały się zajęcia z historii magii. Kiedy wychylałam się zza roku, miałam świetny widok na otwarte jeszcze drzwi. Stała w nich Stevens, czekając na jakichś spóźnialskich nauczycieli. Gdy zdyszany opiekun Gryfonów, profesor Longbottom, wbiegł do sali, rozejrzała się uważnie po korytarzu (ledwo zdążyłam schować się za chroniącą nas ścianą) i szarpnęła za drzwi, które zamknęły się z hukiem. Odczekałam stosowny moment i już miałam dać znać Ryanowi, że możemy przemieścić się bliżej, kiedy usłyszałam płynące zza siebie słowa:
– Kompletnie niewychowana ta dzisiejsza młodzież.
Podskoczyłam w miejscu i ugryzłam się w język. Ryan i ja odwróciliśmy głowy w tym samym momencie i zobaczyliśmy szczerzącego się Scorpiusa Malfoya oraz stojącego za nim Albusa Pottera. Ten drugi też się uśmiechał, ale jego uśmiech wyglądał na przepraszający.
– Jesteś nienormalny, Malfoy! – syknął Ryan. Był nieźle zestresowany całą sytuacją, więc musiał się wystraszyć dużo bardziej ode mnie. – Prawie dostałem przez ciebie zawału.
– Ty, przyłapany na gorącym uczynku przy wykonywaniu tak nieodpo...
– Och, przymknijcie się – szepnęłam – I nawet nie próbujcie wkręcać, że jesteście tu przypadkowo.
– Niestety nie mogę zaprzeczyć – odpowiedział, podchodząc bliżej – Przyszliśmy się zhańbić tym samym co wy. – Przykucnął obok mnie.
Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie. Mogli wszystko zepsuć. Nawet nie było mowy o tym, żeby cztery osoby przykładające uszy do drzwi, pozostały niezauważone. Brakowało nam tam tylko kocyka piknikowego i czegoś do jedzenia.
– Sorry, chłopaki, ale byliśmy tu pierwsi – oznajmiłam.
– Szkoda czasu, Sophie – odezwał się Albus, wyciągając coś z wewnętrznej kieszeni szaty – Wszyscy możemy skorzystać z tej sytuacji. – Podał to coś Malfoyowi.
Oczywiście, że wiedziałam, co to jest. Uszy Dalekiego Zasięgu. George Weasley zbił na nich fortunę, nawet ja miałam swój egzemplarz w domu. No właśnie, w domu. Ponieważ w Hogwarcie były całkowicie bezużyteczne.
– Przecież to nie ma prawa zadziałać – wygłosił Ryan tonem zarezerwowanym tylko dla Krukonów. – Te mury są tak przesiąknięte zaklęciami ochronnymi, że ta zabawka w życiu się przez nie nie przebije.
– Przestań w końcu traktować nas jak idiotów – fuknął Score. Ale to Albus przedstawił nam ich linię obrony:
– To ulepszony model – powiedział. – Fred zwędził je z magazynu w sklepie wujka. Ma omijać wszystkie przeciwzaklęcia. Co prawda oficjalnie jest jeszcze nietestowany, ale ostatnim razem nas nie zawiódł.
W czasie, gdy młody Potter wszystko nam wyjaśniał, Scorpius rozwinął całe urządzenie i zręcznym rzutem umieścił jedno ucho pod drzwiami klasy. Naprężył linkę i uniósł drugie ucho. Usłyszeliśmy niewyraźny głos:
– ... niedopuszczalne. Na pewno się na to nie zgodzę.
– To mój ojciec – szeptem oznajmił Score.
– Panie Malfoy, proszę mnie najpierw po prostu wysłuchać. – Rozpoznałam głos McGonagall, zdradzający co najmniej irytację. Jednak prawie nikt jej nie słuchał, wszyscy wylewali swoje żale i oskarżali panią dyrektor o tę sytuację, jakby nie zdawali sobie sprawy, że była zbyt inteligentna, by tak skomplikować życie sobie i nam. W pomieszczeniu panował taki szum, że nawet Uszy zawiodły i słyszeliśmy tylko urywki zdań wypowiedzianych głośniej. Trwało całkiem długo, nogi zdążyły mi zdrętwieć od siedzenia w niewygodnej pozycji, aż w końcu profesor McGonagall przywołała wszystkich do porządku (podejrzewam, że przez te parę minut powstrzymywała się przed krzykiem i wlepieniem naszym rodzicom szlabanu, jak za starych, dobrych lat). Dziwiłam się, że moja babcia nie odezwała się jeszcze ani słowem.
– Proszę państwa, proszę mi wierzyć, że jestem tak samo niezadowolona z tego rozporządzenia.
– Więc powinnaś coś z tym zrobić, Minerwo – rozległ się głos babci.
– Oho – skomentował Scorpius – wejście smoka. – Ja i Albus jednocześnie pacnęliśmy go w głowę, a Ryan przyłożył palec do ust, uciszając całą naszą trójkę.
– Sądziłam, że mój mąż nie na darmo oddał na ciebie swój głos. Wszyscy uważaliśmy, że będziesz dobrym dyrektorem również w chwilach kryzysu, jak Dumbledore. Oczekujemy twojej natychmiastowej interwencji w ministerstwie, Minerwo. – Nastąpiła chwila ciszy, w której moja babcia i McGonagall zapewne mierzyły się spojrzeniami.
– Lacerto, i co, twoim zdaniem, ma przekonać samego ministra magii do zmiany decyzji?
– To pani jest tutaj dyrektorem, profesor McGonagall – odezwał się kolejny głos, tym razem żeński. Był mocny, nieco zachrypnięty i podejrzanie pasował mi do matki Notta. Jej słowa wywołały kolejną burzę, wszyscy naraz przedstawiali swoje propozycje co do treści listu. Tym razem to babcia ich uciszyła.
– Minerwo, nie pozwolę, by moje wnuczki uczyły się o tych marnych mugolach, mają o wiele ważniejsze przedmioty! – zagrzmiała tak głośno, że Ryan aż się wzdrygnął.
– Twoje wnuczki są tak inteligentne i zaradne, że z pewnością jeden przedmiot więcej nie zrobi im różnicy – odparła McGonagall, a ja znów poczułam, jak się czerwienię. Spuściłam wzrok, by uniknąć między innymi urażonego spojrzenia Scorpiusa. Musiałam jednak pogratulować McGonagall celnego strzału – przynajmniej babcię pozbawiła jednego argumentu, a to ona była najważniejszym przeciwnikiem.
Właśnie w tym momencie usłyszeliśmy nowy głos, z tym że dobiegał nie z Uszu, a zza naszych pleców.
– Czy w domu was nie uczyli, że nieładnie jest podsłuchiwać?
Podskoczyłam (tak, kolejny raz), podobnie jak pozostała trójka, i prawie jednocześnie zerwaliśmy się z podłogi i obróciliśmy za siebie. Nie wyszło nam to szczególnie zgrabnie, biorąc pod uwagę fakt, że mieliśmy poplątane Uszy Dalekiego Zasięgu i zdrętwiałe nogi. Tak więc w efekcie prób wyplątania się z kończyn i sznurków, nagle znalazłam się w objęciach Albusa, ciągnąc go za koszulę.
– Wiesz, Sophie – zaczął Sam tonem mędrca – Kiedy jakiś facet dołącza do towarzystwa, to oczekuje, że to właśnie z niego nieokrzesane białogłowy zaczną zrywać koszulę.
Odsunęłam się od zakłopotanego Ala z największą gracją na jaką było mnie stać i posłałam Samowi mordercze spojrzenie.
– Preacher! – warknął Scorpius, kiedy już doszliśmy ze wszystkim do ładu. – To było zabawne, fakt, ale to nie zmienia faktu, że jesteś dupkiem. – To powiedziawszy z powrotem rzucił Uszami i wróciliśmy do słuchania.
– To schrecklich pomysł, schrecklich! – dobiegł nas głos z twardym akcentem, niewątpliwie należący do mamy Katji. – Mogłam wybrać inną szkołę dla mojej córki, ale posłałam ją do Hogwartu, bo mówiono mi, że to najlepsza szkoła magii. Najlepsza... – jej głos zacząć przypominać mruczenie – A teraz takie pomysły, herzlichen dank za takie pomysły! Dziękuję bardzo!
– Wiecie – odezwał się Ryan gorliwym szeptem – jej akcent brzmi bardziej szwajcarsko niż czysto niemiecki…
Wszyscy, w odruchu ślizgońskiej solidarności, syknęliśmy, żeby się uciszył.
– Oczywiście, że najlepsza. – Z Uszu popłynął głos mojej babci. Mocny, przebijający się przez inne. Natychmiast zapadła cisza. Mnie wcale jej słowa nie zadziwiły – ona sama mogła narzekać na obecne działania szkoły, ale w życiu nie pozwoliłaby obrażać miejsca, w którym poniekąd się wychowywała. – Beznadziejne czasy wymagają beznadziejnych rozwiązań – kontynuowała Lacerta. – Mam nadzieję, że sam Merlin będzie nad nami czuwał, bo nie wiem, jak spojrzę w lustro z taką świadomością.
Oczywiście dzięki przybyciu Sama nie usłyszeliśmy co za świadomość ani co za pomysł, ale wywnioskowałam, że pani dyrektor dopięła swego i przekonała babcię – i tym samym wszystkich pozostałych – że na razie należy poczekać i obserwować. Chłopcy nie byli zbytnio zmieszani, więc pewnie sami doszli do podobnych wniosków.
Pani dyrektor zaczęła mówić coś tonem kończącym rozmowę, więc Scorpius zaczął zwijać Uszy Dalekiego Zasięgu i czym prędzej wycofaliśmy się dalej w korytarz. Nauczyciele i rodzice zaczęli wysypywać się z sali, głośno ze sobą rozmawiając. Kiedy większość z nich się oddaliła, z pomieszczenia wyszła ostatnia trójka – pani dyrektor, moja babcia i profesor Nott.
– Mam nadzieję, że nie będę tego żałować, Minerwo. – Wyraźnie usłyszeliśmy głos pani Whitemore.
– Ja również, Lacerto. – Głos pani dyrektor był przesiąknięty zmęczeniem.
– Chciałabym teraz porozmawiać z moimi wnuczkami – oświadczyła babcia. Nie zabrzmiało to jak prośba nawet w najmniejszym stopniu.
– Oczywiście, powiadomię Sophię – pośpieszył z odpowiedzią profesor Nott i usłyszeliśmy jego szybkie kroki.
– Sophie, twoja babcia jest tak samo wspaniała, jak przerażająca – skomentował Albus, który zapewne czuł się do tego zobowiązany.
– Jak bazyliszek w trakcie ataku – powiedział w zamyśleniu Sam.
– Z dwojga złego chyba wolę bazyliszka – wyznał Score. Nie miałam czasu na to odpowiedzieć, musiałam jak najszybciej się stamtąd oddalić. Lepiej, żeby profesor Nott szybko mnie znalazł, babcia nigdy nie była w nastroju na czekanie. Zupełnie przypadkiem natknął się na mnie, kiedy spokojnie podążałam do biblioteki. Zaprowadził mnie do swojego gabinetu, w którym już czekała moja siostra, i oznajmił, że babcia chciała zamienić z nami słowo, zanim wyjedzie. Kiedy tylko zamknął za sobą drzwi, Julia rzuciła mi spojrzenie, które najprawdopodobniej obwiniało mnie za całą sytuację.
– Wszystko w porządku? – zapytałam fałszywie przymilnym tonem. – Bo wyglądasz, jakby nie powiem co cię bolało.
Julia syknęła jak przestraszony kot i odsunęła się ode mnie, jakbym nie była godna egzystowania tak blisko jej wspaniałej osoby.
– Nawet nie masz pojęcia, jak często mi za ciebie wstyd – odparowała. Czy takie uwagi z ust własnej siostry bolały? Gdyby coś podobnego padło z ust innego członka mojej rodziny, zapewne zabolałoby pięć razy bardziej. Julia rzucała je na tyle często, że zdążyłam już przywyknąć.
– Sorry, ale nigdy nie planowałam, że powstaniemy z tego samego…
– Przestań!
W tym momencie drzwi się otworzyły i do gabinetu weszła Lacerta Whitemore. Julia natychmiast odwróciła się w jej stronę, ale zaraz z pokorą opuściła głowę. Ja natomiast wzięłam bardzo głęboki oddech.
– Dzień dobry, babciu. – Delikatnie skłoniłam głowę, ponieważ właśnie takiego powitania zawsze ode mnie oczekiwano, a nie jakiegoś poddańczego pokłonu, który prezentowała moja siostra.
– Witajcie. – Babcia zmierzyła nas wzrokiem. – Niestety mam dla was złą wiadomość. W tym roku będziecie zobowiązane do uczęszczania na lekcje mugoloznawstwa – oznajmiła takim tonem, jakby ktoś kazał jej wyprowadzać na spacer sklątki tylnowybuchowe. Nie powiem, że specjalnie przygnębiła mnie ta informacja, a tym bardziej wcale nie zaskoczyła, jednak przed babcią musiałam udawać, że bardzo nad tym ubolewam. Usiłowałam zrobić cierpiętniczą minę, ale i tak nie przebiłam Julii, która jęknęła głośno, przywaliła sobie dłonią w czoło i wyglądała, jakby była bliska płaczu.
– Również nie jestem z tego zadowolona, Julio, jednak to nie powód, by tak demonstrować swoje humory – skomentowała babcia. Moja siostra w odpowiedzi wymamrotała w odpowiedzi coś, co brzmiało podobnie do „oczywiście, babciu”. Lacerta przymknęła na chwilę oczy, wzięła kolejny głęboki oddech, po czym kontynuowała: – Chcę, żebyście od teraz wszystko uważnie obserwowały. Pójdziecie na te… lekcje – po raz pierwszy w życiu słyszałam, żeby babcia się zająknęła – i będziecie zwracać uwagę na wszystko, zrozumiano?
Zgodziłyśmy się. Babcia chyba już poczuła się lepiej, mogąc wydać kilka rozkazów.
– I dziewczęta – podjęła znowu – wiem, że na pewno nie będziecie czuły się zbyt komfortowo w tej sytuacji, ale możecie być pewne, że nikt was nie będzie winił.
Byłam zdezorientowana, delikatnie mówiąc. To chyba najcieplejsze słowa, jakie od niej w życiu usłyszałam.
***
Następnego dnia wszyscy musieliśmy wstać trochę wcześniej. Profesor Nott przekazał taką informację prefektom, więc zapewne chciał nam streścić rezultat wczorajszych rozmów. A raczej jego brak.
Oznaczało to oczywiście sprzeczki, zanim na dobre otworzyłam oczy. Urodziłam się w naprawdę licznym roczniku. Sama mieszkałam w pięcioosobowym dormitorium, a kolejne zajmowały jeszcze cztery dziewczyny w moim wieku. Było to naprawdę uciążliwe w codzienny czynnościach, szczególnie przez to, że w tym cudownym gronie znalazła się taka Nicole.
Związywałam właśnie włosy, kiedy wróciła z łazienki i zaczęła narzekać, jak to bardzo zdążyłyśmy nabałaganić. Wolałam czym prędzej się stamtąd usunąć, więc szybko zerknęłam w lusterko i już miałam opuścić dormitorium, kiedy usłyszałam jej złośliwy głos:
– Sprawdziłaś dokładnie, czy wyglądasz tak samo beznadziejnie jak wczoraj, Whitemore? – Posłała mi uśmiech odsłaniający wszystkie zęby.
– Sprawdziłam i wyglądam jakby planowała morderstwo – warknęłam i wyszłam.
Słowa Nicole nie znaczyły dla mnie zupełnie nic, poza tym dokładnie wiedziałam, jak wyglądam. Może i przymiotnik „oszałamiająca” niezbyt do mnie pasował, ale „beznadziejna” też nie.
Bardzo lubiłam swój nos, na przykład. Był malutki i delikatnie zadarty. Pasował do mojej drobnej twarzy, a piwne oczy całkiem przyzwoicie wyglądały w połączeniu z włosami tego samego koloru. W przeciwieństwie do Julii miałam łagodne rysy twarzy. W zasadzie jedną z niewielu rzeczy, które nas łączyły, była drobna postura. Miałam trochę zastrzeżeń do bladej cery, która w niekorzystnym świetle wyglądała wręcz anemicznie oraz do policzków z przesadną tendencją do różowienia się, no ale nie można mieć wszystkiego.
Na tym świecie naprawdę dużo łatwiej wyjść na niewdzięcznika niż cieszącego się życiem altruistę. A przecież zawsze znajdą się ludzie, którzy mają pod pewnymi względami lepiej, a pod pewnymi gorzej od ciebie. Czasem wydaje nam się, że wszyscy wokół posiadają to, czego akurat nam brakuje. Jest to naturalne, ale gówniane, moim skromnym zdaniem, więc naprawdę nie cierpiałam takich spadków wiary w siebie.
Po wejściu do pokoju wspólnego zastałam dwa obozy – tych już w pełni rozbudzonych i żywo dyskutujących oraz tych zasypiających na siedząco. Usiadłam przy stoliku obok Blaise’a Notta, przy którym znajdowali się również Al, Score i Sam.
Siedzieliśmy w milczeniu, nawet się nie witając. Sam masował skronie i chyba usilnie starał się utrzymać głowę w pionie. Scorpius nie zdobył się na taki wysiłek i z zamkniętymi oczami opierał podbródek na dłoni. Podejrzewałam, że profesor Nott każe nam jeszcze chwilę na siebie poczekać, więc wyciągnęłam z torby książkę, którą właśnie czytałam.
Była to historia czarownicy, która przez ciąg niefortunnych zdarzeń trafia w sam środek wojny goblinów. Może taka sceneria nie wydaje się zbyt interesująca, ale ja uwielbiałam książki przygodowe. Można powiedzieć, że się na nich wychowałam. Mój dziadek jest pisarzem i specjalizuje się właśnie w tym gatunku. Choć właściwie jest przede wszystkim podróżnikiem, a dopiero później pisarzem. Większość życia spędził na wyprawach w egzotyczne miejsca. Wyjeżdżał, wracał i opisywał wszystkie swoje przygody i w ten sposób zarabiał na kolejne podróże. Był w tym na tyle dobry, że zarobił dużo więcej niż tylko na kolejne wycieczki, dodatkowo ożenił się z członkinią rodu Greengrass, jednego z najzamożniejszych w świecie czarodziejów. Siłą rzeczy moje nazwisko było dość znane. Sytuacji wcale nie poprawiali rodzice. Jak już wspominałam, ojciec był głównym Numerologiem Ministerstwa, a mama zasiadała w radzie Wizengamotu. Może na pierwszy rzut oka nie wyglądałam, ale pochodziłam z bardzo wpływowej rodziny.
Przeczytałam jakieś dwa akapity, kiedy poczułam na sobie czyjś wzrok. Odwróciłam się z ze zmarszczonymi brwiami i prawie walnęłam nosem w ramię Sama. Nie mam pojęcia, jak przedostał się tam zupełnie bezszelestnie, zwłaszcza, że jakieś dwie minuty temu siedział naprzeciwko mnie.
Spojrzałam na niego sugestywnie, ale ten w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Czytał sobie dalej w najlepsze.
– Nie przeszkadzam ci? – mruknęłam.
– Skądże – odpowiedział, ale po chwili zmienił zdanie: – Albo dobra, i tak jeszcze dobre trzy strony do tego, aż Gordon pomoże jej się stamtąd wydostać.
– Nie wierzę, że mi to powiedziałeś! Zepsułeś…
Dalszy potok moich słów przerwało przybycie profesora Notta. Powiedział dokładnie to, czego się spodziewałam. Mianowicie – nic się nie zmieniło, wszyscy mamy uczęszczać na mugoloznawstwo. Musiał uciszyć parę gwałtownych protestów. Wymógł na nas obietnicę przyzwoitego zachowania oraz dobitnie zaznaczył, że osobiście będzie wyznaczał kary za jakikolwiek przejaw złego zachowania na tych lekcjach.
Udaliśmy się na śniadanie, które dla odmiany upłynęło bez większych atrakcji. Zjadłam spokojnie pełny posiłek pierwszy raz, odkąd przybyłam do Hogwartu. W zamian za to z czymś niecodziennym spotkałam się zaraz po śniadaniu – Albus Potter czekał na mnie przy wejściu do Wielkiej Sali.
– Sophie, możemy pogadać? – zapytał trochę niepewnie.
– Jasne – odpowiedziałam i zaczęliśmy iść w stronę lochów, gdzie miałam pierwszą lekcję.
– Chodzi o to, że… Słyszałaś o nowościach w Ministerstwie, prawda?
Przytaknęłam.
– Mogłabyś mi powiedzieć, co dokładnie wiesz? – Albus zachowywał się, jakby cała ta rozmowa strasznie go krępowała. Przez to ja również nie czułam się zbyt pewnie. – Wydaje mi się… że ojciec może nie mówić mi wszystkiego.
Zastanawiałam się tylko przez chwilę.
– Wiesz, Al – zaczęłam – ja też na pewno nie wiem wszystkiego, ale dziadek wspominał mi o…
– Wrócimy do tego – przerwał nagle Albus. Podążyłam za jego wzorkiem i już wiedziałam dlaczego. W naszą stronę zmierzał jego starszy brat. Przewróciłam oczami, nie mogłam się powstrzymać. – Przepraszam Sophie, pogadamy później, okay? I tak wolałabym, żeby Sam i Score przy tym byli.
– W porządku – mruknęłam. Chłopak jeszcze raz przeprosił i pobiegł w stronę brata.
Zanim rozpoczęły się lekcje eliksirów, odbyłam jeszcze krótką rozmowę z Ryanem. Chciał mi tylko przekazać, że Amanda ustaliła godzinę spotkana – miało się odbyć następnego dnia wieczorem, czyli wtedy, kiedy wszyscy będziemy już po pierwszych lekcjach mugoloznawstwa. Widziałam, że mój przyjaciel lekko się denerwował, mówiąc o tym.
W sumie mu się nie dziwiłam, na pewno będzie o czym rozmawiać.

czwartek, 22 października 2015

Sowia Poczta


Jeśli ktokolwiek jeszcze tu zagląda - witajcie! Naprawdę mamy nadzieję, że nie wrzucamy tych słów w próżnie. 
Nie wiemy czy chce Wam się czytać po raz kolejny marne tłumaczenia i nie wiemy też czy mamy po swojej stronie jakieś porządne argumenty. Tak wyszło, za co jest nam okropnie przykro. Na pewno przyczyniło się do tego kilka zdarzeń losowych, ale tą główną jest niewątpliwie wrodzone lenistwo.
Oczywiście przez cały ten czas pamiętałyśmy o Sophie i spółce, ani na chwilę nie porzuciłyśmy tej historii, tylko zawsze brakowało czegoś, aby powrócić do jej spisywania. Tak więc nie obiecujemy, że zaczniemy regularnie wstawiać rozdziały, chociaż nam nie podoba się to tak samo jak wam, ale na pewno postaramy się, by pojawiały się częściej niż raz na rok.
Piszemy wam to właśnie teraz, ponieważ wszystko w Niebie i na Ziemi złożyło się na to, że wróciłyśmy do pisania. Jesteśmy w trakcie tworzenia rozdziału. Nie potrafimy powiedzieć, kiedy tenże rozdział się pojawi, ale możecie być pewni, że pojawi się na pewno.


Postaramy się, żeby doszło do tego jak najszybciej.
Kath&Diana

piątek, 27 lutego 2015

Rozdział II

Wychodziłam z gabinetu McGonagall z myślą: WSZYSCY PRZEZ TO ZGINIEMY.
            Serio, może wam się wydawać, że trochę wyolbrzymiam. Ale to oznacza jedno – nie znacie i nie doceniacie Lacerty Whitemore. Moja babka była osobą, która zawsze dostawała to, czego chciała. Zawsze. Kobieta rodem ze starych legend o królowych Dalekiej Północy. Wygląd orła, subtelność modliszki, charakter lisa, podświadomość żmii. No wiecie o co chodzi. Groźnie było zmuszać ją do czegokolwiek, a już zwłaszcza zmuszać ją do interweniowania w szkole swoich wnuczek w sprawie pogłębiania ich wiedzy na temat świata mugoli. To się mogło bardzo źle skończyć.
Z drugiej strony, mieliśmy malutki cień szansy. Babcia na pewno wie już o ustawie, która miałaby wyłączyć pewną ilość zaklęć z obiegu. Chyba każdy posiadający takową wiedzę, zdaje sobie sprawę, że nowa ustawa i zarządzenie o obowiązkowym mugoloznawstwie są ze sobą powiązane. Jeśli babka skieruje swoją złość na tajemniczego pana/panią X lub grupę tajemniczych X–ów, którzy za tym stoją, to istniała jeszcze nadzieja, chociaż była to raczej jej malutka iskierka. Może udałoby się wynegocjować zgodę na moje uczestnictwo w tych zajęciach. Oczywiście godność i moralność rodu Greengrassów niesamowicie by na tym ucierpiała. Ale jeżeli Lacerta przystałaby na obowiązkowe lekcje mugoloznawsta, inni automatycznie również by to uczynili. McGonagall znała moją babcię na tyle, by również być tego świadomą.
            Nie zrozumcie mnie źle, nadal nie miałam najmniejszej ochoty na uczestnictwo w zajęciach mugoloznawstwa. Jednakże zgadzałam się z dyrektor Hogwartu – nie mogliśmy pozwolić sobie na opór, dopóki nie wiedzieliśmy co się tutaj działo.
           
Profesor Penelopa Weasley (opiekun Ravenclawu i chodzący dowód na to, że Weasleyowie mieli swoich przedstawicieli wszędzie), która prowadziła zajęcia z zaklęć, na szczęście była poinformowana o przyczynie mojej nieobecności, więc na jej lekcje mogłam wejść jak gdyby nigdy nic. Pozwoliłam sobie na udawanie, że pilnie słucham wywodu pani profesor, podczas gdy moje myśli krążyły od przeróżnych scenariuszy wizyty babki do zagadkowego ataku bólu, który dopadł mnie przed rozmową z McGonagall.
            Załapałam się na ostatnie 10 minut pierwszej godziny. Bogu dzięki one, jak i następna godzina nauki, minęły błyskawicznie. Zaraz po wyjściu z klasy pociągnęłam Ryana w stronę biblioteki. Skomentował to zdziwioną miną, która była uzasadniona, bo faktycznie nie mieliśmy jeszcze nic zadane.
            – No nie mów, że Stevens już kazała nauczyć się wam jakiegoś poradnika na pamięć! – zgadywał. Cóż, jeszcze nie, ale zapewne nastąpi to niebawem. Często zdarzały jej się takie numery i był to jeden z powodów, przez które Ryan nie kontynuował obrony przed czarną magią. Biorąc pod uwagę moje zachowanie w Wielkiej Sali i na jej lekcji, byłam wręcz zdumiona, że jeszcze nic nam nie zadała.
            Cóż, może szósta klasa wcale nie była taka straszna, jak mówili.
            – Nie o to chodzi. Musimy pogadać – rzuciłam. Nie zadawał więcej pytań.
            Po wejściu do szkolnej biblioteki, skierowałam się do stolika przy oknie. Dla pozoru wyciągnęłam kilka podręczników, po czym bez zbędnych wstępów przeszłam do rzeczy. Opowiedziałam Ryanowi treść listu, a on ani razu mi nie przerwał. Słuchał wszystkiego z ponurą miną.
            Kiedy skończyłam, głośno wypuścił powietrze z płuc.
            – To brzmi naprawdę bardzo poważnie, Sophie – skomentował.
            Wydawał się przybity całą sprawą. Cóż, wiedziałam, że tak będzie. Czułam lekkie wyrzuty sumienia z racji tego, że mimo tej świadomości, obarczyłam go tą rewelacją. Ale niestety nie potrafiłam inaczej. No tak, nie fair byłoby ukrywanie przed nim takiej wiedzy, ale reszta powodów była czysto egoistyczna. Musiałam się z kimś tym podzielić. A na swoje nieszczęście, Ryan Barnes był jedyną osobą w Hogwarcie, z którą chciałam rozmawiać o takiej sprawie. No i też jedną z niewielu, których opinia mnie interesowała.
            – To musi być inicjatywa kogoś z góry – powiedziałam cichym głosem. – Inaczej ten pomysł nie uzyskałbym takiego poparcia.
            – Racja – przytaknął mi przyjaciel. – Chociaż i tak nie mieści mi się w głowie, że w ogóle ktoś poparł taki poraniony pomysł.
            – Ja naprawdę mam nadzieję, że to nie kolejny idiota, chcący łamać schematy, zdolny co najwyżej do złamania własnego karku. – Skrzyżowałam ręce na piersi.
            – Sooophie – wymówił moje imię tak, że przypominało to raczej westchnięcie. – Wiesz, że nie cierpię, kiedy tak minimalizujesz swoje przemyślenia i zostawiasz pełno niedopowiedzeń.
            Patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy. Chrząknęłam, a potem pozwoliłam ujrzeć światło dzienne myślom, które kłębiły się w mojej głowię odkąd przeczytałam list dziadka:
            – To nie jest zwykła ustawa, obok której można by przejść obojętnie. To jest naprawdę coś dużego, co może wywrócić codzienne życie do góry nogami! Nie mam pojęcia kto sobie to wszystko wymyślił, ale mam pewność, iż jest tak bardzo pozbawiony wyobraźni, że to aż smutne. Takie sytuacje miały miejsce już dziesiątki razy! Mam na myśli to, że wiele razy próbowano łamać schematy i wychodzono na przeciw tradycji. I co? Zawsze kończyło się to dokładnie tak samo. I pytanie: „Dlaczego tak się stało?”, jest chyba najprostszym pytaniem na świecie.
            Zrobiłam pauzę na krótki oddech, a Ryan cały czas uważnie mi się przyglądał znad swoich prostokątnych okularów.
            – Kontynuuj – mruknął.
            – Działo się tak dlatego, że zawsze, absolutnie zawsze próbowano tego dokonać w ten sam sposób – podjęłam znowu. – Za każdym cholernym razem próbowano zmusić do czegoś ludzi. Po prostu nakazywano im zmiany, a to jest niewątpliwie najgorsza droga. Nikt nie lubi, kiedy jest do czegoś przymuszany. Co więcej, kiedy coś staje się zakazane, równocześnie staje się bardziej atrakcyjne. Nie mam pojęcia jak to jest z mugolami, ale jeśli chodzi o czarodziei, to nasza oczywista cecha – nie cierpimy, gdy coś nas ogranicza. Jeżeli ta ustawa naprawdę wejdzie w życie i zabronią nam używania jakichkolwiek zaklęć, to nawet jeśli w życiu żadnego z nich nie użyliśmy, po zakazie będziemy mieli ochotę ich użyć. No pomyśl... Nie zacznie cię zastanawiać dlaczego akurat tego zaklęcia zabroniono? Stanie się dla ciebie ciekawsze, a może nawet pożądane. A przecież znajdą się też tacy, którzy będą chcieli go użyć, tylko po to, żeby zrobić na złość.
            – Na przykład ty – wtrącił Krukon.
            – Na przykład – przytaknęłam. Nie było sensu się wypierać, za długo się przyjaźniliśmy. – Oczywiście teraz najważniejsze jest, żeby dowiedzieć się, kto to wszystko zaplanował, czemu to zrobił, co mu to da, co planuje. Ale co by się nie okazało, jego pobudki nie mogą być bardziej pożałowania godne niż sposób w jaki realizuje swoje cele. To jest naprawdę kompletne dno, że ministerstwo na to pozwala i wiem, że może zabrzmię teraz jak moja babcia, ale to totalne poniżenie godności i poziomu funkcjonowania społeczeństwa czarodziei – zakończyłam, unosząc lekko podbródek.
            Ryan patrzył  na mnie z uśmieszkiem, który był mieszaniną aprobaty, nutki ironii i szczypty czegoś na kształt dumy.
            – Cóż, powtórzę się – odezwał się, poprawiając okulary. – Jeśli kiedyś będziesz starować na Ministra Magii, co moim zdaniem powinnaś zrobić bezapelacyjnie, to mój głos już masz.
            Zrobiłam do niego minę i szturchnęłam w ramię. Wiedziałam jednak, że w ten sposób po prostu przyznaje mi rację.
            – Dziadek prosił, żeby na razie nikomu o tym nie mówić – przekazałam.
            – Jasne – kiwnął głową. – Czego dowiedziałaś się od McGonagall?
            – W zasadzie niczego nowego – odparłam. – Oczekuje mojej pomocy w przekonaniu rodzin uczniów do zgody na uczestnictwo w mugoloznawstwie. A właściwie ma się to ograniczyć do przekonania mojej babki.
            – Myślisz, że są na to jakiekolwiek szanse?
            – No jakiekolwiek to myślę, że są, ale... – urwałam, bo przed oczami stanął mi niespotykany widok. Scorpius Malfoy wkroczył do biblioteki szkolnej pierwszego dnia zajęć. A nie mówiłam, że ten rok będzie dziwny?
            Kiedy jego wzrok odnalazł nasz stolik, od razu zorientowałam się, że jest tu z mojego powodu.
            – Wszędzie was szukałem! – fuknął zamiast przywitania. – Powinienem był się domyślić, że znajdę was właśnie tutaj.
            – Ty szukałeś nas? – zapytał Ryan z typowym dla siebie uśmieszkiem.
            – No dobra, szukałem tylko Sophie. – Blondyn wyrzucił ręce w górę. – Próbowałem zachować przynajmniej pozory, Krukonie. Bardzo dziękuję za ich zniszczenie! A potem wszyscy narzekają, że niby to Ślizgoni są niemili!
            Barnes już otwierał usta, żeby coś mu odpowiedź, ale zdążyłam go ubiec.
            – Siadaj, Malfoy – rzuciłam, a kiedy już rozsiadł się na krześle, stojącym na przeciw mojego, zapytałam: – Czego chcesz?
            – Przysługi – odpowiedział.
            Też mi niespodzianka. Od dobrych trzech lat nasza relacja sprowadzała się głównie do tego.
            – Mianowicie? – mruknęłam.
            – Potrzebuję przełożenia corocznego sprawdzianu u Brennan – odpowiedział, krzywiąc się lekko.
            Profesor Helen Brennan każdego roku, w drugim tygodniu nauki robiła sprawdziany powtórzeniowe. Oznaczało to, że wszyscy uczniowie, oprócz pierwszaków oczywiście, ostatnie dwa tygodnie wakacji spędzali z podręcznikiem do transmutacji. Profesor Brennan była bardzo konsekwentną nauczycielką, zawsze trzymała się swojej zasady, więc mimo że nie wspomniała o tym na dzisiejszej lekcji, doskonale wiedzieliśmy, iż czeka nas test z całego materiału z piątej klasy.
            – No i dlaczego przychodzisz z tym do mnie? – zapytałam, unosząc brwi.
            – No daj spokój! – Przechylił się do przodu. – Brennan cię uwielbia. Jeśli ktoś jest w stanie to załatwić, to właśnie ty.
            – No dobrze, to teraz trudniejsze pytanie. – Również wychyliłam do przodu. – Dlaczego niby miałabym to zrobić? Mnie ten sprawdzian zupełnie nie przeszkadza.
            Na moje nieszczęście Malfoy uśmiechnął się szatańsko.
            – Ponieważ chodzi o quidditcha.
            Cóż, najkrócej mówiąc – na tym skończył się mój udział w tej grze. Szach mat.
            Co prawda ekscytowałam się w życiu niewieloma rzeczami, ale quidditch zdecydowanie był w pierwszej trójce (razem z transmutacją i gitarzystą Wściekłych Hipokampów, Bradleyem Hendersonem). Jednakże emocje związane z quidditchem były raczej nieporównywalne do niczego innego. No i co najważniejsze, emocje te dzieliłam z innymi. O ile o mojej miłości do Bradleya nie wiedział nikt, to o mojej ogromnej miłości do quidditcha wiedzieli wszyscy.
            – Och, musiałeś to powiedzieć – jęknął Ryan – Teraz na pewno się zgodzi. A już zaczynało się robić ciekawie...
            – I tak i tak by się zgodziła. – Score spojrzał na niego wyzywająco. – Wiesz, niektórzy mają coś takiego jak urok osobisty i ...
            – Przestań się pogrążać – rzuciłam w jego kierunku – i mów, o co dokładniej chodzi.
            – Jak wiesz, w tym roku ja jestem kapitanem naszej drużyny – powiedział to z taką dumą, ale po prostu musiałam się uśmiechnąć. – I zdobędę z nią puchar, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Dlatego chcę się wziąć do roboty od razu.
            – A test z transmutacji stoi ci na przeszkodzie?
            – Dokładnie – przytaknął. – Chcę zrobić... przegląd wojsk. Wiem, że sezon zaczyna się dopiero w październiku, ale muszę już teraz wybrać pierwszy skład i układać pod niego taktykę. A w dniu oficjalnego poboru dobiorę rezerwowych.
            Oczywiście nie powiedziałam tego na głos, ale uważałam, że to bardzo dobry plan.
            – Rozmawiałem już z Nottem i nie ma problemu. Moglibyśmy zająć boisko nawet w najbliższą sobotę. Niestety w sobotę wszyscy uczą się Transmutacji, włącznie ze mną.
            – Malfoy, ale to przecież oznacza, że Brennan musiałaby przełożyć sprawdzian praktycznie wszystkim klasom. – Pokręciłam głową. – Nie wiem, czy ona na to pójdzie.
            – To oznacza, że musi przełożyć sprawdzian wszystkim Ślizgonom – powiedział dobitnie. – No weź, kuzyneczko! To sprawa mojego honoru.
            – Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, a Nott będzie musiał znaleźć nowego kapitana – mruknęłam. – Ale na twoje szczęście, jest to również sprawa mojego honoru. Zobaczę, co da się zrobić, ale niczego nie gwarantuję.
            – No. – Odchylił się z powrotem i uśmiechnął szeroko. – Wiedziałam, że na więzy czystej krwi można liczyć – dodał z nutką ironii.
            – Moim zdaniem nawet to wam nie pomoże – odezwał się nagle Ryan – ale próbować zawsze warto.
            Wymądrzał się tak, bo to właśnie jego dom w zeszłym roku zdobył Puchar Quidditcha. Scorpius zmarszczył nos i już otwierał usta, żeby coś mu powiedzieć, ale kopnęłam go pod stołem w kostkę.
            – Ryan, kocham cię – rzuciłam – ale proszę, nie zaczynaj znowu tego tematu.
            Chłopak nie zdążył nic odpowiedzieć, bo właśnie w tej chwili drzwi biblioteki ponownie otworzyły się szeroko. Zostałam uraczona kolejnym przedziwnym widokiem, bowiem otworzył je nie kto inny jak James Potter. Zaraz za nim do pomieszczenia wkroczył Fred Weasley. Żeby było jeszcze ciekawiej, Gryfoni od razu skierowali się w naszą stronę.
            – Malfoy – warknął James, kiedy już stanęli obok nas. – Wracam właśnie od profesora Longbottoma. Prosiłem go o możliwość zajęcia boiska w tę sobotę. I nie zgadniesz, czego się dowiedziałem.
            – No nie wiem, Potter – Score uśmiechnął się niewinnie. – Oświeć mnie.
            – Podobno ktoś mnie uprzedził. – Również uśmiechnął się sztucznie. – Może coś o tym wiesz?
            – Nie mam pojęcia, kto mógłby okazać się aż tak bezczelny! – Ślizgon teatralnie położył rękę na sercu.
            Gdyby takie zajście miało miejsce jakieś trzy lata temu, po bibliotece już dawno latałyby zaklęcia, a za jakieś dwie minuty wszyscy bylibyśmy w drodze do gabinetu McGonagall. Od tamtej pory jednak sporo się zmieniło. Traktujemy się z oziębłą obojętnością. Oczywiście James nadal nie znosi Scorpiusa najbardziej ze wszystkich Ślizgonów, a Scorpius nie znosi Jamesa najbardziej ze wszystkich Gryfonów.
            Już dawno doszłam do wniosku, że po prostu są o siebie zazdrośni – zazdrośni o miejsce w życiu Ala. Jeden jest jego bratem, a drugi najlepszym przyjacielem. I nawzajem uważają, że nie są godni sprawowania takiego urzędu. Albus jednak ma też wpływ łagodzący na konflikt tej dwójki – gdyby nie on, już dawno by się pozabijali. Zawsze starają się hamować, właśnie ze względu na młodszego z Potterów.
            Jednakże nie zamierzałam z nikim dzielić się tym wnioskiem.
            – Słuchaj, Malfoy – James Potter prawie syczał. – To mój ostatni rok, zdobędę ten puchar, choćby nie wiem co.
            – Z waszą obroną to możecie ewentualnie powalczyć z Puchonami o trzecie miejsce – prychnęłam. Ups, wcale nie zamierzałam powiedzieć tego na głos.
            Chłopcy spojrzeli na mnie równocześnie. Potter ze zmarszczonymi brwiami, a Malfoy z uśmieszkiem aprobaty.
            – Och, Whitemore – mruknął starszy z nich, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z mojej obecności – Witaj.
            Ryan chrząknął znacząco. Teraz spojrzenia wszystkich skierowały się na niego.
            – Nie przejmuj się, Ryan – odezwał się Fred po chwili milczenia. – Moje nazwisko też jeszcze nie padło w tej rozmowie.
            – Weasley – wycedził Scorpius – Już. Czuj się usatysfakcjonowany i spadaj stąd. I bądź łaskaw zabrać ze sobą Pottera.
            – Koleś, przestań się pieklić – rzucił Fred. – Chodź, James. – Odwrócił się do kuzyna. – W sobotę i tak nikt nie przyjdzie, wszyscy uczą się transmutacji.           
            O nie, teraz to już musiałam przełożyć ten sprawdzian.
            I naprawdę miałam ochotę poinformować o tym te dwie gryfońskie sklątki, ale nie zrobiłam tego tylko z jednego powodu. Mianowicie – to Fred rzucił tę ostatnią uwagę. A czy tego chciałam czy nie, byłam coś winna Fredowi Weasleyowi.
            Miało to miejsce pod koniec mojego drugiego roku nauki w Hogwarcie, a nasza mała wojna nadal trwała. Pewnego czwartkowego wieczoru miarka naprawdę się przebrała. Fred, razem z kolejnym Weasleyem czy weasleyopodobnym człowiekiem przefarbowali sierść mojego kota na barwy Gryffindoru. Przyłapałam ich wtedy na gorącym uczynku i byłam wściekła jak jeszcze nigdy w życiu. Jednemu z oprawców udało się uciec, ale Fred nie miał już tyle szczęścia.
            Użyłam wtedy zaklęcia, którego nawet nie powinnam znać.
            Mieszkamy w rezydencji należącej do moich dziadków. Dom przypomina raczej mały zamek, a biblioteka w jego wnętrzu wcale nie odbiega za bardzo rozmiarom tej hogwarckiej. I podobnie jak w szkolnej, w domowej również mamy dział zakazany. To znaczy zakazany dla mnie i dla Julii. Oznaczało to oczywiście, że starałam się szukać możliwości do przejrzenia tych książek, odkąd tylko nauczyłam się czytać. Były pełne zaklęć i kiedy w ten felerny czwartkowy wieczór dogoniłam Freda Weasleya, użyłam jednego z nich.
            Nie miałam pojęcia czy zaklęcie mi wyjdzie. Kurde, ja nawet za bardzo nie wiedziałam, co ono powoduje. Byłam po prostu wściekła; mogli przefarbować włosy komuś z mojego domu, też bym się wtedy wkurzyła, ale... mojego kota się po prostu nie rusza. Rzuciłam zaklęcie i już w chwili, kiedy trafiło we Freda wiedziałam, że popełniłam błąd.
            Twarz Weasleya pokaźnie spuchła, a z jego uszu zaczęły płynąć smużki krwi. Kompletnie nie wiedziałam co robić, rzuciłam zaklęcia o którym nie powinnam nawet myśleć, z książki której nawet nie mogłam otworzyć. Na szczęście – moje i Freda – pani Pomfrey znała antidotum. Jednakże kiedy chłopak doszedł do siebie, zaczęły się pytania. Byłam już totalnie spanikowana, mentalnie przygotowywałam się na surową karę, nawet na wyrzucenie z Hogwartu, choć to byłby istny koniec świata.
            Ale Fred Weasley mnie nie wydał.
            Powiedział, że przez przypadek zjadł jakąś eksperymentalną próbkę ze sklepu swojego ojca. Pomfrey nie bardzo chciała mu uwierzyć, ale wtedy chłopak zaczął wyliczać, co mogło się tam znajdować i przy co trzecim składniku dodawał, że jest na niego uczulony. Wtedy zdawało mi się, że to przesłuchanie trwało całe wieki, zanim w końcu wypuściła nas do domu.
            Gryfon nigdy nie sprawił wrażenia, jakby również uważał, że jestem mu za to coś winna. Prawdę mówiąc, nigdy już nawet nie wspomniał o całym zdarzeniu. Ale ja wiedziałam swoje. Nie podziękowałam mu i wcale nie zamierzam tego robić, ale jestem mu coś winna. Ta perspektywa była dla mnie równie radosna, co kolejne dwa lata ze Stevens. Niespłacone długi należały do najbardziej znienawidzonych przeze mnie okoliczności.
            Całe to zajście przypomniało mi się, kiedy Fred, przyglądając nam się bardzo uważnie, ciągnął James w stronę wyjścia. Potrząsnęłam głową, żeby otrząsnąć się z zamyślenia.
            – Nie mogę się do czekać, kiedy zmiażdżymy ich na boisku – mruknął Scorpius po odejściu Gryfonów, po czym sam podniósł się z miejsca.
            – Czekaj, Malfoy – powiedziałam, również wstając. – Mam nadzieję, że idziesz do pokoju wspólnego, a nawet jeśli nie, to musisz zmienić plany, bo nie zapamiętałam wczoraj hasła. – Odwróciłam się do Ryana. – Idziesz?
            – Niee – odpowiedział przeciągle. – Poszukam sobie czegoś do czytania. Widzimy się na kolacji?
            – Jasne. – Pomachałam mu ręką i ruszyłam za blondynem.
***
Kiedy tylko weszłam do swojego dormitorium, momentalnie podwyższyło mi się ciśnienie. Przestraszyłam się nawet, że to może kolejny atak bólu, jednakże po chwili okazało się, że to tylko moja naturalna reakcja na ulubioną ze współlokatorek, Nicole Davis.
            Z całą osobą Nicole było dokładnie tak samo jak z głosem Lauren – mimo pięciu lat razem, nie dałam rady przywyknąć. Davis była świetnie zapowiadającą się ścigającą, ale na tym jej dobre cechy się kończyły. Nigdy się nie lubiłyśmy, ale o ile w pierwszych latach dawałyśmy radę się tolerować, to ostatnimi czasy było coraz ciężej.
            – Ach, to tylko ty. – Rzuciła mi spojrzenie spod długich rzęs.
            – Niestety mogę zaoferować ci tylko moją skromną osobę – odpowiedziałam równie radosnym tonem i walnęłam się na swoje łóżko.
            – Zamierzasz się tam teraz wylegiwać? – Poprawiła swoje czarne, sięgające podbródka włosy.
            – Skąd ten niedorzeczny pomysł, Nicole – mruknęłam. – Przecież to moje łóżko! To chyba oczywiste, że właśnie zamierzałam rozpalić na nim ognisko.
            – Miałam nadzieję, że przez te wakacje przynajmniej poczucie humoru ci się poprawiło. – Zmrużyła oczy tak bardzo, że nie dałabym rady dopatrzeć się ich koloru. Niestety miałam tę nieprzyjemność wiedzieć, iż są bladoniebieskie. – Ale widzę, że wszystko jest w tak samo beznadziejnym stanie, co dwa miesiące temu – dokończyła.
            – W takim razie wybacz, pójdę się utopić w morzu swojej beznadziejności. – Przekręciłam się na drugi bok, tyłem do jej przecudownego oblicza.
            – Nawet o tym nie myśl! – syknęła. – W tej chwili stąd wyjdź! Muszę się pouczyć, a twoja obecność przeszkadza mi nawet w oddychaniu.
            – No tak, bo to przecież taka wymagająca czynność – ziewnęłam. – Rozumiem, że możesz mieć z tym problemy.
            Nicole wysłała mnie do diabłów, po czym wspięła się na swoje łóżko i pociągnęła gniewnie za ciemnozieloną kotarę.
            Czyli wszystko po staremu.
            Po upływie jakichś piętnastu minut do dormitorium wkroczyła Lauren wraz z ostatnią z moich współlokatorek – Dokatą Bartlett. Co prawda nie było to tak głośne połączenie jak Lauren–Britt, ale i tak udało im się zakłócić moje błogie rozmyślanie nad egzystencją.
            Szybko przebrnęłam przez pytania z serii: „Co nowego? Jak wakacje?”, zadawane przez Dokatę i czym prędzej usunęłam się z pokoju. Postanowiłam skorzystać z chwili wolnego czasu i dotrzymać danego słowa. Udałam się prosto do gabinetu profesor Brennan.
***
Moja misja zakończyła się powodzeniem, ale oczywiście nawet w świecie magii nie ma nic za darmo. Musiałam obiecać przyzwoite zachowanie wszystkich Ślizgonów kontynuujących transmutację (ze szczególnym naciskiem na Scorpiusa Malfoya i Samuela Preachera), żadnego T u szóstoklasistów oraz swoją osobistą przyszłość wiązaną z tym wspaniałym przedmiotem. Mimo wszystko, udało mi się przełożyć o tydzień test wszystkich Ślizgonów powyżej dwunastego roku życia. Myślę, że miałam prawo być z siebie dumna.
            Kierowałam się z powrotem do pokoju wspólnego, żeby przekazać wiadomość Scorpiusowi, ale kiedy zobaczyłam Sama Preachera, siedzącego na parapecie w Sali Wejściowej, uznałam, że mogę go wykorzystać jako pośrednika.
            Z daleka widziałam, że coś czyta, więc po prostu rzuciłam:
            – Jeśli to podręcznik do transmutacji, to chwilowo możesz go odłożyć.
            – Tym razem nie trafiłaś – mruknął nieobecnym tonem. Przez chwilę milczeliśmy, a mi zdawało się, że chłopak doczytuję stronę do końca. Dopiero wtedy zamknął książkę, a ja zorientowałam się, że to żaden podręcznik. Kątem oka starałam się dojrzeć tytuł, ale bezskutecznie. – Ale to chyba oznacza, że gadałaś już z Brennan.
            – Owszem – potwierdziłam, nadal starając się dopatrzeć tytułu – Przekażesz Malfoyowi?
            – Jasne – odpowiedział. – Poszło bez większych problemów?
            – Musisz tylko przestań gadać na jej lekcjach – mruknęłam. Lekkie przekrzywienie głowy też nic nie pomogło. Naprawdę nie potrafiłam zapanować nad potrzebą poznania tego tytułu.
            – Whitemore – zaśmiał się – boję się, że za chwilę dostaniesz oczopląsu.
            – Eee... No tak. – Spojrzałam na niego zmieszana, a na moje zdradliwe policzki pewnie już wdarł się rumieniec. – Chciałam tylko... – Uniosłam ręce w bliżej nieokreślonym geście. – Zresztą, nieważne.
            – Chciałaś co? – Nadal się uśmiechał, a jego zielone oczy śmiały się razem z ustami. Bezczelnie się ze mnie nabijał! Zrobiłam do niego minę i zaczęłam się oddalać.
            – Powinnaś zobaczyć sobotnią rekrutację – powiedział, kiedy się ze mną zrównał.
            Oczywiście, że miałam zamiar iść i to zobaczyć, musiałam być ze wszystkim na bieżąco. Jednakże ciekawiło mnie, dlaczego Sam uważa, że powinnam przyjść. Nie bardzo wiedziałam, jak mam go o to zapytać, więc tylko kiwnęłam głową.
            Nagle ze ściany wyłonił się Gruby Mnich i przeleciał nad nami tak nisko, że Sam instynktownie schylił głowię. Nie dziwiłam mu się, był naprawdę wysoki. Zawsze kiedy koło niego stałam, mój kompleks niskiego wzrostu dawał o sobie znać natarczywiej niż zwykle – moje czoło znajdowało się na tej samej wysokości co jego ramię. Nawet Malfoy ustępował mu wzrostem.
            Cóż, w sumie to nie tylko tym, ale to zawsze kwestia gustu, prawda? W każdym razie i Sam i Score należeli do takiej grupki chłopców (między innymi razem z Alexandrem Cadwalladerem z Hufflepuffu i Milesem Ramseyem z Ravenclawu), których w Hogwarcie powszechnie uważano za przystojnych. Mogłam więc i ja, bez żadnych ujm i wyrzutów, stwierdzić, że Sam Preacher był przystojny.
            – Latające grubasy – mruknął, czochrając swoje lekko kręcące się włosy. – To za tym najbardziej tęskniłem przez te dwa miesiące.
            Uśmiechnęłam się.
            – Skoro jest latający grubas, to zaraz pewnie zobaczymy wiecznie krwawiącego szlachcica – ciągnęłam dalej jego żart.
            – Wiecznie krwawiący szlachcic? – uśmiechnął się szeroko, aż w lewym policzku zrobił mu się dołeczek. – Mam takiego w dormitorium.
            Zaśmiałam się i to był spory błąd. Moje policzki zapewne przypominały już dojrzałe pomidory. Odwiecznym problemem było to, że czasem po prostu nie potrafiłam zachowywać się swobodnie. Całe życie nad tym pracuję, ale jak widać z marnymi skutkami. Niemiłosiernie mnie to denerwowało – wiedziałam, co chcę powiedzieć, jak się zachować. Tylko strasznie mało z tych rzeczy miało okazję ujrzeć światło dzienne.
Resztę drogi do Pokoju Wspólnego pokonaliśmy w milczeniu, ja niesamowicie na siebie wściekła, a Sam gapiąc się na mnie bez żadnego skrępowania.
***
Następnego dnia byłam na śniadaniu już o swojej zwyczajnej porze, więc mogłam obserwować, jak cały zamek budzi się do życia. Przy stole Slytherinu z bliżej znanych mi osób siedziały tylko Lauren i Katja.
            Katja to kolejna z moich rówieśniczek. Była w połowie Niemką i osobą, którą można było albo kochać albo nienawidzić, mimo wszystko bardziej skłaniałam się ku tej pierwszej grupie. Katja kierowała się w życiu swoimi zasadami i chyba nie znałam nikogo bardziej bezpośredniego od niej.
            Siedzący przy drugim końcu stołu chłopcy z siódmej klasy należeli do grona osób, z którymi zamieniłam w życiu więcej niż jedno zdanie. Był wśród nich Theodore Zabini, a to właśnie do mojej relacji z nim najbardziej pasowało określenie „bliższa”. To właśnie z Theodore’em Zabinim całowałam się po raz pierwszy.
            Dla kogoś, kto słuchałby tej historii, taka sytuacja mogłaby wydawać się krępująca. I uwierzcie mi, gdybym to ja była słuchaczem, pewnie uznałabym, że będąc w takim położeniu spłonęłabym ze wstydu. Ale zaskoczę was – wcale tak nie było.
            Nasz wcale nie niezręczny pocałunek miał miejsce w pociągu, którym jechaliśmy do domu na przerwę świąteczną. Byłam wtedy w trzeciej klasie, Zabini w czwartej. Jakoś tak to wykombinował, że znaleźliśmy się sami w przedziale, a on po prostu zapytał czy może to zrobić. Uwierzcie mi, zapytał o to tak, jakby pytał czy może pożyczyć pióro. Ale dzięki jego luzowi, to pytanie wcale mnie nie zestresowało. Szczerze mówiąc, od razu uznałam to za świetny pomysł. Teraz wydaję mi się to okropnie żałosne, ale no Merlinie słodki!, miałam wtedy te magiczne trzynaście lat. Oczywiście, że byłam ciekawa jak to jest. Kiwnęłam więc głową na znak zgody i stało się.
            Nic nadzwyczajnego. Właściwie to nawet nie pamiętam, o czym wtedy myślałam. Po prostu... Jego usta dotykające moich przez kilka sekund. I to by było na tyle. Zawsze wiedziałam, że we wszystkich tych historiach ściemniają z tymi fajerwerkami i motylkami w brzuchu.
            Jednak przez całe ferie świąteczne zamartwiałam się tym, jak mam się zachowywać w stosunku do niego. I tu znowu niespodzianka, bo obyło się bez żadnego zapadania po ziemię. ... już w podróży powrotnej wyjaśnił, że chciał się po prostu sprawdzić. Dodał również, że byłam do tego idealną kandydatką, co pewnie miało być swoistymi przeprosinami za to, że wykorzystał mnie do zaspokojenia swojej ciekawości. Tyle że ja wcale nie czułam się wykorzystana, byłam tego ciekawa w co najmniej takim samym stopniu co on, więc pozostaliśmy w dobrych stosunkach. Zabini był naprawdę w porządku, poza tym to nasz najlepszy obrońca. Już zaczynałam się bać, co my bez niego w przyszłym roku zrobimy.
            Ale to właśnie nie kto inny, jak Theodore Zabini, krzycząc, po raz kolejny zapewnił mnie o swojej dozgonnej miłości, dokładnie w chwili, kiedy zaczynałam spożywać jajecznicę. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie tylko on był ostatnio taki wylewny w wyznawaniu uczuć.
            Wczorajszego wieczoru zostałam zapewniona o miłości do grobowej deski przez połowę mojego domu. Quidditch był spoiwem, który łączył nas wszystkich. Zresztą, nawet jeśli ktoś nie szalał za nim aż tak bardzo, był wdzięczny za przesunięcie sprawdzianu. Miałam nadzieję, że uda się tego wszystkiego uniknąć, ale Zabini właśnie uświadomił mnie, że jeszcze trochę się z tym pomęczę. Musieliśmy zdobyć ten cholerny puchar, chyba szlag mnie trafi, jeśli okaże się, że wszystkie moje zszarpane nerwy pójdą na marne.
            Machnęłam na Theodore’a ręką, żeby dał już spokój i wróciłam do swojej jajecznicy. Myślałam właśnie nad tym, czy nie napisać do dziadka z prośbą o towarzyszenie babci w wizycie, kiedy moją głowę przeszył ból.
            Nie był jednak aż tak gwałtowny jak ten wczorajszy. Miałam pewność, że źródło nie pochodzi z zewnątrz. Wszystko rodziło się w mojej głowie. Czułam, jakby we wnętrzu mojej czaszki ktoś wypuścił tłuczka, które teraz rozbijał się po całej jej powierzchni. Widelec wypadł mi z ręki, skuliłam głowę między ramiona.
            – Wszystko w porządku, Sophie? – dobiegło mnie pytanie Britt, której przybycie przegapiłam.
            Nie dałam rady odpowiedzieć. Pochyliłam się i zakryłam głowę rękami. Starałam się wyobrazić sobie dokładnie ten tłuczek i skupiłam się na chwilach między uderzeniami. W każdej przerwie między kolejnymi falami bólu brałam płytkie i urywane oddechy. Stopniowo stawały się głębsze, a przerwy między uderzeniami dłuższe. W końcu wyimaginowany tłuczek zatrzymał się, a ja mogłam się wyprostować.
            – Co to było, Sophie? – zapytała Lauren, ze zmarszczonymi brwiami i nosem, przez co jej głos był jeszcze bardziej skrzekliwy. O ile to w ogóle możliwe.
            – Co? Nic się nie stało – zbyłam ją słabym głosem. Nadal miałam ciemne plamki przed oczami.
            – Na pewno dobrze się czujesz? – Nie dawała za wygraną.
            – Taak, wszystko w porządku – zapewniłam.
            – Och, przestań – rzuciła Katja, która oczywiście nie zamierzała bawić się w pośrednie pytania. – Wyglądało to tak, jakby ktoś rąbnął się pałką w tył głowy, to nie jest normalne. Skończ ściemniać.
            – Kto ściemnia i o czym? – Od odpowiedzi uratowało mnie pytanie Blaise’a Notta, który właśnie usiadł obok nas. Blaise był synem opiekuna naszego domu. Czasem naprawdę dobrze było mieć do w swoim roczniku.
            – Z Sophie coś się... – zaczęła Lauren, ale jej przerwałam:
            – Nic mi nie jest, serio. Po prostu chyba ostatnio przesadzam z kofeiną. – Ta ściema była przynajmniej wiarygodna, piłam już drugą filiżankę dzisiaj.
            Moi towarzysze wyglądali na nieprzekonanych, ale nas wszystkich łączyła jedna iście ślizgońska cecha – jeśli ktoś nie chciał rozmawiać o sobie, nie naciskamy. Tak więc wróciliśmy do jedzenia i nikt więcej nie powrócił do tego tematu.
            Drzwi do Wielkiej Sali znów się otworzyły i do środka weszła nowa fala uczniów, w tym Albus Potter.
            – Cześć wszystkim – wymamrotał i usiadł spokojnie naprzeciwko mnie.
            Wyglądał na jakiegoś przybitego, co sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy on aby przypadkiem też nie został obarczony jakimiś jeszcze rewelacjami oprócz obowiązkowego mugoloznawstwa. Było to całkiem prawdopodobne, w końcu kto jak kto, ale jego ojciec na pewno wiedział o pomyśle listy zaklęć zakazanych. Mógł mu o tym powiedzieć. Razem z tą myślą w mojej pojawiła się kolejna, chociaż może było to bardziej pragnienie.
            Zapragnęłam podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami na ten temat. Było to jednak tak niedorzeczne i zapewne niewykonalne, że z powrotem skierowałam nos w stronę resztek jajecznicy i zaczęłam energiczniej przebierać widelcem.
            – Sophie. – Podniosłam głowię słysząc swoje imię, wypowiedziane głosem Ala. Spoglądał na mnie swoimi bladozielonymi oczami. – Na tym talerzu już nic nie ma. Proponuję wziąć sobie dokładkę.
            Uśmiechał się leciutko.
            No kolejny! Zachowywali się jakby umówili się, żeby wprowadzać mnie w zakłopotanie! Miałam już tego serdecznie dosyć. W myślach nakazałam swoim policzkom, aby nawet nie ważyły robić się czerwone.
            – A może zamierzałam wyżłobić coś w tym talerzu, hę? – bąknęłam. – To już nasze ostatnie lata tutaj, jakoś muszę zaznaczyć swoją obecność.
            – W takim razie jesteś na bardzo dobrej drodze – odpowiedział, znowu się uśmiechając.
            Albus Potter trochę przypominał swojego ojca. Widziałam mnóstwo zdjęć Harry'ego Pottera z czasów szkolnych – łączyły ich te same jasnozielone oczy i kruczoczarne włosy. Al jednak nie był aż tak szczupły jak szesnastoletni Harry. To znaczy, Ślizgon był średniej postury, ale jego ojciec na niektórych zdjęciach wyglądał na wręcz niedożywionego.
            Prawie wszystkie miejsca przy stole Slytherinu były już zajęte, więc kiedy do Wielkiej Sali wkroczyli ostatni uczniowie, zaczęło robić się trochę ciasno. Sam i Scorpius ścigali się do skrawka wolnego miejsca obok Pottera. Sam wygrał. Malfoy zaklął siarczyście, a jego przyjaciel z miną zwycięzcy wcisnął się na wywalczoną powierzchnię ławki.
            Pewnie gdyby padło na kogoś innego niż Scorpius, tego biedaka czekałoby obejście całego stołu i zagospodarowanie miejsca między mną a Britt. Ale to był Malfoy. Uśmiechnął się półgębkiem i przeciskając się przez uczniów, dotarł do stołu, po czym pod niego wlazł. Chwilę później jego głowa wyłoniła się między kolanami moimi a Britt.
            –  Hejka – przywitał się z głupawym uśmiechem.
            Naprawdę miałam ochotę złapać go za te tlenione kudły i wepchnąć z powrotem pod stół. Natomiast moja sąsiadka była niezmiernie uradowana takim obrotem spraw. No tak, czasami zapomniałam, że podkochiwała się w Malfoyu chyba od pierwszej klasy. Teraz uśmiechała się słodko i dałabym sobie rękę uciąć, że zatrzepotała rzęsami. Westchnęłam ciężko i niechętnie przesunęłam się tyle, ile dałam radę, robiąc miejsce kuzynowi.
            – Wiesz, że jesteś moją ulubioną kuzynką, prawda? – odezwał się, nakładając na talerz naleśniki.
            Uśmiechnęłam się. Przez cały wczorajszy wieczór wypowiedział to zdanie przynajmniej dwadzieścia razy.
            – Wiem, Malfoy – odpowiedziałam. – Jestem też najmądrzejsza, najpiękniejsza i najzabawniejsza z całej rodziny.
            – Cóż, jesteś zaraz po mnie, ale przez chwilę możemy udawać, że jest inaczej. – Puścił do mnie oczko, a ja westchnęłam i wymownie spojrzałam w sufit.
            Narobił mi ochotę na te naleśniki. Właśnie wbiłam w jednego widelec, kiedy do Wielkiej Sali wleciały sowy.
            Ptaków było trochę więcej niż zwykle. To dopiero drugi dzień nauki, a rodzice już pisali do swoich pociech – chyba nietrudno zgadnąć, dlaczego.
            Przede mną również wylądowała sowa. Wielki brązowy puchacz, podobny do tych, które należą do ministerstwa. A więc tym razem wiadomość od rodziców. Wiadomość, bo nie był to nawet list, tylko mały rulonik pergaminu.
Sophie,
razem z ojcem jesteśmy ogromnie zdziwieni informacją o obowiązkowym mugoloznawstwie. Uznaliśmy jednak, że nasza interwencja w tej sprawie jest zbyteczna. Jak zapewne już wiesz, Twoja babcia postanowiła przyjrzeć się temu z bliska.
Podejrzewam, że dzięki całemu temu zamieszaniu nauczyciele trochę Wam odpuszczają. Sugeruję, abyś wykorzystała ten czas i sama przestudiowała dalszy materiał (ze szczególnym uwzględnieniem numerologii). Na pewno zaowocuje to na Twoich przyszłorocznych egzaminach.
Z poważaniem,
Twoja matka, Meredith Whitemore
            Westchnęłam ciężko. Całe szczęście, że podpisała się imieniem i nazwiskiem. Przecież każdemu czasem zdarza się zapomnieć imienia własnej matki, prawda? Gniewnie zmięłam pergamin i rozejrzałam się dookoła.
            Większość uczniów ze Slytherinu nadal czytała otrzymane listy. Wszyscy mieli podobne miny, jakby czytali tę samą treść. Kolejna niespodzianka...
            – No i jak tam, Sammy? – Scorpius skierował swoje pytanie do siedzącego naprzeciw przyjaciela.
             – Mama pisze, że już kontaktowała się z twoimi rodzicami – odpowiedział mu, nie odrywając wzroku od pergaminu. – Ale nie przyjeżdża. Postanowiła przeczekać pierwszą falę i poczekać na jej skutki. Gdyby nic się nie zmieniło, wtedy sama się pofatyguje.
            Cóż za mądra kobieta.
            Nagle Albus, który także dostał list, podniósł się ze swojego miejsca.
            – A ty dokąd? – spytał do Preacher.
            – Muszę pogadać z Jamesem, zaraz wracam – odpowiedział niepewnym tonem.
            Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że to właśnie teraz dowiedział się o liście zaklęć zakazanych! Jego mina mówiła wszystko. Musiałam szybko zagłuszyć irracjonalną chęć pobiegnięcia za nim i uczestnictwa w ich rozmowie.
            Przyjaciele Ala wymienili szybkie spojrzenia.
– No a twoi co piszą? – zapytał Sam Malfoya po chwili milczenia.
            – Tylko: „Będziemy jeszcze dziś.” – Odparł, po czym zwrócił się do Notta. – Blaise, a twoja mama?
            – Uwagą, cytuję – odchrząknął i zaczął czytać: – Jeśli okaże się, że twój ojciec wiedział o tym wcześniej i nie raczył mnie o tym poinformować, to będziesz sobie mógł wybrać, z kim spędzisz tegoroczne święta.
            Wszyscy w promieniu jego głosu parsknęli śmiechem. Państwo Nott byli urokliwymi ludźmi.
            – Hej, Zabini! – krzyknął Score, zapewne po to, żeby zapytać go, czy jego rodzice również przyjeżdżają, ale ja już przestałam go słuchać.
            To, że rodziny innych uczniów również zamierzają złożyć wizytę McGonagall, trochę mnie pocieszyło. Ale niestety zdawałam sobie sprawę z tego, jak to będzie wyglądać. Moja babka zdominuje wszystkich. Będzie ich przedstawicielem i koordynatorem wszystkich akcji niczym szef mugolskiej mafii. Już teraz niektórzy Ślizgoni rzucali mi takie spojrzenia, jakbym za chwilę miała wstać i ogłosić im taktykę, którą obieramy w związku z obowiązkowym mugoloznawstwem. Poza tym, przez słowa rodziców Malfoya zaczęłam sie denerwować. „Będziemy jeszcze dziś.” A to oznaczało, że moja babka również przybędzie dzisiaj.
            Jakoś odechciało mi się tych naleśników.
            Moje obawy tylko potwierdziły słowa Minerwy McGonagall, która ogłosiła nam, że ostatnia lekcja przed przerwą obiadową zostanie odwołana. Musieliśmy przesunąć obiad w czasie, ponieważ czekała nas pewna wizytacja, jak to nazwała pani dyrektor. Wychodząc z Wielkiej Sali, poznałam znaczenie słów „dusza na ramieniu”.

            W ogóle nie potrafiłam skupić się na lekcjach. Denerwowałam się tak, że zaczęłam się obawiać, iż będę zmuszona skorzystać z podręczników pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Byłam też wściekła na mamę za tę, jej pożal się Boże, wiadomość. Nie dość, że nie poradziła mi, jak mam się zachować w tej sytuacji, to jeszcze musiała znowu wspomnieć o numerologii. Byłam kłębkiem nerwów, bałam się, że bez pomocy dziadka nic nie wskóramy i babcia rozpęta piekło w całym ministerstwie oraz, co gorsza, w Hogwarcie. Ona naprawdę była do tego zdolna.
            Podczas obiadu wcale nie miałam apetytu. Rozgrzebałam tylko swoje pieczone ziemniaczki, a przełknąć udało mi się może ze dwa kęsy.
            Jakoś w połowie czasu przeznaczonego na posiłek, usłyszeliśmy hałas dochodzący z Sali Wejściowej. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtym kierunku, a profesor McGonagall wstała z miejsca dokładnie w chwili, w której w progu Wielkiej Sali pojawiła się Lacerta Whitemore.
            Wszyscy jakby zastygli w bezruchu. Babcia wkroczyła do sali, a stukanie jej obcasów odbijało się echem od ścian. Za nią weszło dwadzieścia kilka innych osób, ale przy niej wyglądali jakoś tak niepozornie.
Byłam pewna, że wszyscy patrzą właśnie na moją babkę.
            W tamtej chwili przypominała mi oziębłą królową bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Kroczyła między stołem Ravenclawu i Gryffindoru z wysoko uniesioną głową, wpatrując się prosto w McGonagall.
            – Ej, Sophie – szepnął do mnie Malfoy – Ee… bo wiesz, nie jestem pewien, jak powinienem się do niej zwracać.
            – Najlepiej nie zwracaj się wcale – odpowiedziałam mu przez ściśnięte gardło.
            Nawet nie wiecie jak wielką miałam ochotę sama zastosować się do tej rady. 
_____________________________

Myślę, że zasługujemy (w szczególności Katherine, bo ja w życiu bym się za to nie zabrała) na gromkie brawa. Odstęp czasowy między tym a poprzednim rozdziałem to jedynie półtora miesiąca :'). Katherine kazała mi was pozdrowić i zaprosić do zakładki "Bohaterowie", którą wreszcie zrobiłyśmy, a ja dodam od siebie tylko, że ślicznie prosimy o komentarze.
Ach, no i tym, którzy (podobnie jak ja) przeżywają teraz swoje ostatnie dni ferii, życzę w miarę spokojnego powrotu do szkoły!