piątek, 27 lutego 2015

Rozdział II

Wychodziłam z gabinetu McGonagall z myślą: WSZYSCY PRZEZ TO ZGINIEMY.
            Serio, może wam się wydawać, że trochę wyolbrzymiam. Ale to oznacza jedno – nie znacie i nie doceniacie Lacerty Whitemore. Moja babka była osobą, która zawsze dostawała to, czego chciała. Zawsze. Kobieta rodem ze starych legend o królowych Dalekiej Północy. Wygląd orła, subtelność modliszki, charakter lisa, podświadomość żmii. No wiecie o co chodzi. Groźnie było zmuszać ją do czegokolwiek, a już zwłaszcza zmuszać ją do interweniowania w szkole swoich wnuczek w sprawie pogłębiania ich wiedzy na temat świata mugoli. To się mogło bardzo źle skończyć.
Z drugiej strony, mieliśmy malutki cień szansy. Babcia na pewno wie już o ustawie, która miałaby wyłączyć pewną ilość zaklęć z obiegu. Chyba każdy posiadający takową wiedzę, zdaje sobie sprawę, że nowa ustawa i zarządzenie o obowiązkowym mugoloznawstwie są ze sobą powiązane. Jeśli babka skieruje swoją złość na tajemniczego pana/panią X lub grupę tajemniczych X–ów, którzy za tym stoją, to istniała jeszcze nadzieja, chociaż była to raczej jej malutka iskierka. Może udałoby się wynegocjować zgodę na moje uczestnictwo w tych zajęciach. Oczywiście godność i moralność rodu Greengrassów niesamowicie by na tym ucierpiała. Ale jeżeli Lacerta przystałaby na obowiązkowe lekcje mugoloznawsta, inni automatycznie również by to uczynili. McGonagall znała moją babcię na tyle, by również być tego świadomą.
            Nie zrozumcie mnie źle, nadal nie miałam najmniejszej ochoty na uczestnictwo w zajęciach mugoloznawstwa. Jednakże zgadzałam się z dyrektor Hogwartu – nie mogliśmy pozwolić sobie na opór, dopóki nie wiedzieliśmy co się tutaj działo.
           
Profesor Penelopa Weasley (opiekun Ravenclawu i chodzący dowód na to, że Weasleyowie mieli swoich przedstawicieli wszędzie), która prowadziła zajęcia z zaklęć, na szczęście była poinformowana o przyczynie mojej nieobecności, więc na jej lekcje mogłam wejść jak gdyby nigdy nic. Pozwoliłam sobie na udawanie, że pilnie słucham wywodu pani profesor, podczas gdy moje myśli krążyły od przeróżnych scenariuszy wizyty babki do zagadkowego ataku bólu, który dopadł mnie przed rozmową z McGonagall.
            Załapałam się na ostatnie 10 minut pierwszej godziny. Bogu dzięki one, jak i następna godzina nauki, minęły błyskawicznie. Zaraz po wyjściu z klasy pociągnęłam Ryana w stronę biblioteki. Skomentował to zdziwioną miną, która była uzasadniona, bo faktycznie nie mieliśmy jeszcze nic zadane.
            – No nie mów, że Stevens już kazała nauczyć się wam jakiegoś poradnika na pamięć! – zgadywał. Cóż, jeszcze nie, ale zapewne nastąpi to niebawem. Często zdarzały jej się takie numery i był to jeden z powodów, przez które Ryan nie kontynuował obrony przed czarną magią. Biorąc pod uwagę moje zachowanie w Wielkiej Sali i na jej lekcji, byłam wręcz zdumiona, że jeszcze nic nam nie zadała.
            Cóż, może szósta klasa wcale nie była taka straszna, jak mówili.
            – Nie o to chodzi. Musimy pogadać – rzuciłam. Nie zadawał więcej pytań.
            Po wejściu do szkolnej biblioteki, skierowałam się do stolika przy oknie. Dla pozoru wyciągnęłam kilka podręczników, po czym bez zbędnych wstępów przeszłam do rzeczy. Opowiedziałam Ryanowi treść listu, a on ani razu mi nie przerwał. Słuchał wszystkiego z ponurą miną.
            Kiedy skończyłam, głośno wypuścił powietrze z płuc.
            – To brzmi naprawdę bardzo poważnie, Sophie – skomentował.
            Wydawał się przybity całą sprawą. Cóż, wiedziałam, że tak będzie. Czułam lekkie wyrzuty sumienia z racji tego, że mimo tej świadomości, obarczyłam go tą rewelacją. Ale niestety nie potrafiłam inaczej. No tak, nie fair byłoby ukrywanie przed nim takiej wiedzy, ale reszta powodów była czysto egoistyczna. Musiałam się z kimś tym podzielić. A na swoje nieszczęście, Ryan Barnes był jedyną osobą w Hogwarcie, z którą chciałam rozmawiać o takiej sprawie. No i też jedną z niewielu, których opinia mnie interesowała.
            – To musi być inicjatywa kogoś z góry – powiedziałam cichym głosem. – Inaczej ten pomysł nie uzyskałbym takiego poparcia.
            – Racja – przytaknął mi przyjaciel. – Chociaż i tak nie mieści mi się w głowie, że w ogóle ktoś poparł taki poraniony pomysł.
            – Ja naprawdę mam nadzieję, że to nie kolejny idiota, chcący łamać schematy, zdolny co najwyżej do złamania własnego karku. – Skrzyżowałam ręce na piersi.
            – Sooophie – wymówił moje imię tak, że przypominało to raczej westchnięcie. – Wiesz, że nie cierpię, kiedy tak minimalizujesz swoje przemyślenia i zostawiasz pełno niedopowiedzeń.
            Patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy. Chrząknęłam, a potem pozwoliłam ujrzeć światło dzienne myślom, które kłębiły się w mojej głowię odkąd przeczytałam list dziadka:
            – To nie jest zwykła ustawa, obok której można by przejść obojętnie. To jest naprawdę coś dużego, co może wywrócić codzienne życie do góry nogami! Nie mam pojęcia kto sobie to wszystko wymyślił, ale mam pewność, iż jest tak bardzo pozbawiony wyobraźni, że to aż smutne. Takie sytuacje miały miejsce już dziesiątki razy! Mam na myśli to, że wiele razy próbowano łamać schematy i wychodzono na przeciw tradycji. I co? Zawsze kończyło się to dokładnie tak samo. I pytanie: „Dlaczego tak się stało?”, jest chyba najprostszym pytaniem na świecie.
            Zrobiłam pauzę na krótki oddech, a Ryan cały czas uważnie mi się przyglądał znad swoich prostokątnych okularów.
            – Kontynuuj – mruknął.
            – Działo się tak dlatego, że zawsze, absolutnie zawsze próbowano tego dokonać w ten sam sposób – podjęłam znowu. – Za każdym cholernym razem próbowano zmusić do czegoś ludzi. Po prostu nakazywano im zmiany, a to jest niewątpliwie najgorsza droga. Nikt nie lubi, kiedy jest do czegoś przymuszany. Co więcej, kiedy coś staje się zakazane, równocześnie staje się bardziej atrakcyjne. Nie mam pojęcia jak to jest z mugolami, ale jeśli chodzi o czarodziei, to nasza oczywista cecha – nie cierpimy, gdy coś nas ogranicza. Jeżeli ta ustawa naprawdę wejdzie w życie i zabronią nam używania jakichkolwiek zaklęć, to nawet jeśli w życiu żadnego z nich nie użyliśmy, po zakazie będziemy mieli ochotę ich użyć. No pomyśl... Nie zacznie cię zastanawiać dlaczego akurat tego zaklęcia zabroniono? Stanie się dla ciebie ciekawsze, a może nawet pożądane. A przecież znajdą się też tacy, którzy będą chcieli go użyć, tylko po to, żeby zrobić na złość.
            – Na przykład ty – wtrącił Krukon.
            – Na przykład – przytaknęłam. Nie było sensu się wypierać, za długo się przyjaźniliśmy. – Oczywiście teraz najważniejsze jest, żeby dowiedzieć się, kto to wszystko zaplanował, czemu to zrobił, co mu to da, co planuje. Ale co by się nie okazało, jego pobudki nie mogą być bardziej pożałowania godne niż sposób w jaki realizuje swoje cele. To jest naprawdę kompletne dno, że ministerstwo na to pozwala i wiem, że może zabrzmię teraz jak moja babcia, ale to totalne poniżenie godności i poziomu funkcjonowania społeczeństwa czarodziei – zakończyłam, unosząc lekko podbródek.
            Ryan patrzył  na mnie z uśmieszkiem, który był mieszaniną aprobaty, nutki ironii i szczypty czegoś na kształt dumy.
            – Cóż, powtórzę się – odezwał się, poprawiając okulary. – Jeśli kiedyś będziesz starować na Ministra Magii, co moim zdaniem powinnaś zrobić bezapelacyjnie, to mój głos już masz.
            Zrobiłam do niego minę i szturchnęłam w ramię. Wiedziałam jednak, że w ten sposób po prostu przyznaje mi rację.
            – Dziadek prosił, żeby na razie nikomu o tym nie mówić – przekazałam.
            – Jasne – kiwnął głową. – Czego dowiedziałaś się od McGonagall?
            – W zasadzie niczego nowego – odparłam. – Oczekuje mojej pomocy w przekonaniu rodzin uczniów do zgody na uczestnictwo w mugoloznawstwie. A właściwie ma się to ograniczyć do przekonania mojej babki.
            – Myślisz, że są na to jakiekolwiek szanse?
            – No jakiekolwiek to myślę, że są, ale... – urwałam, bo przed oczami stanął mi niespotykany widok. Scorpius Malfoy wkroczył do biblioteki szkolnej pierwszego dnia zajęć. A nie mówiłam, że ten rok będzie dziwny?
            Kiedy jego wzrok odnalazł nasz stolik, od razu zorientowałam się, że jest tu z mojego powodu.
            – Wszędzie was szukałem! – fuknął zamiast przywitania. – Powinienem był się domyślić, że znajdę was właśnie tutaj.
            – Ty szukałeś nas? – zapytał Ryan z typowym dla siebie uśmieszkiem.
            – No dobra, szukałem tylko Sophie. – Blondyn wyrzucił ręce w górę. – Próbowałem zachować przynajmniej pozory, Krukonie. Bardzo dziękuję za ich zniszczenie! A potem wszyscy narzekają, że niby to Ślizgoni są niemili!
            Barnes już otwierał usta, żeby coś mu odpowiedź, ale zdążyłam go ubiec.
            – Siadaj, Malfoy – rzuciłam, a kiedy już rozsiadł się na krześle, stojącym na przeciw mojego, zapytałam: – Czego chcesz?
            – Przysługi – odpowiedział.
            Też mi niespodzianka. Od dobrych trzech lat nasza relacja sprowadzała się głównie do tego.
            – Mianowicie? – mruknęłam.
            – Potrzebuję przełożenia corocznego sprawdzianu u Brennan – odpowiedział, krzywiąc się lekko.
            Profesor Helen Brennan każdego roku, w drugim tygodniu nauki robiła sprawdziany powtórzeniowe. Oznaczało to, że wszyscy uczniowie, oprócz pierwszaków oczywiście, ostatnie dwa tygodnie wakacji spędzali z podręcznikiem do transmutacji. Profesor Brennan była bardzo konsekwentną nauczycielką, zawsze trzymała się swojej zasady, więc mimo że nie wspomniała o tym na dzisiejszej lekcji, doskonale wiedzieliśmy, iż czeka nas test z całego materiału z piątej klasy.
            – No i dlaczego przychodzisz z tym do mnie? – zapytałam, unosząc brwi.
            – No daj spokój! – Przechylił się do przodu. – Brennan cię uwielbia. Jeśli ktoś jest w stanie to załatwić, to właśnie ty.
            – No dobrze, to teraz trudniejsze pytanie. – Również wychyliłam do przodu. – Dlaczego niby miałabym to zrobić? Mnie ten sprawdzian zupełnie nie przeszkadza.
            Na moje nieszczęście Malfoy uśmiechnął się szatańsko.
            – Ponieważ chodzi o quidditcha.
            Cóż, najkrócej mówiąc – na tym skończył się mój udział w tej grze. Szach mat.
            Co prawda ekscytowałam się w życiu niewieloma rzeczami, ale quidditch zdecydowanie był w pierwszej trójce (razem z transmutacją i gitarzystą Wściekłych Hipokampów, Bradleyem Hendersonem). Jednakże emocje związane z quidditchem były raczej nieporównywalne do niczego innego. No i co najważniejsze, emocje te dzieliłam z innymi. O ile o mojej miłości do Bradleya nie wiedział nikt, to o mojej ogromnej miłości do quidditcha wiedzieli wszyscy.
            – Och, musiałeś to powiedzieć – jęknął Ryan – Teraz na pewno się zgodzi. A już zaczynało się robić ciekawie...
            – I tak i tak by się zgodziła. – Score spojrzał na niego wyzywająco. – Wiesz, niektórzy mają coś takiego jak urok osobisty i ...
            – Przestań się pogrążać – rzuciłam w jego kierunku – i mów, o co dokładniej chodzi.
            – Jak wiesz, w tym roku ja jestem kapitanem naszej drużyny – powiedział to z taką dumą, ale po prostu musiałam się uśmiechnąć. – I zdobędę z nią puchar, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Dlatego chcę się wziąć do roboty od razu.
            – A test z transmutacji stoi ci na przeszkodzie?
            – Dokładnie – przytaknął. – Chcę zrobić... przegląd wojsk. Wiem, że sezon zaczyna się dopiero w październiku, ale muszę już teraz wybrać pierwszy skład i układać pod niego taktykę. A w dniu oficjalnego poboru dobiorę rezerwowych.
            Oczywiście nie powiedziałam tego na głos, ale uważałam, że to bardzo dobry plan.
            – Rozmawiałem już z Nottem i nie ma problemu. Moglibyśmy zająć boisko nawet w najbliższą sobotę. Niestety w sobotę wszyscy uczą się Transmutacji, włącznie ze mną.
            – Malfoy, ale to przecież oznacza, że Brennan musiałaby przełożyć sprawdzian praktycznie wszystkim klasom. – Pokręciłam głową. – Nie wiem, czy ona na to pójdzie.
            – To oznacza, że musi przełożyć sprawdzian wszystkim Ślizgonom – powiedział dobitnie. – No weź, kuzyneczko! To sprawa mojego honoru.
            – Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, a Nott będzie musiał znaleźć nowego kapitana – mruknęłam. – Ale na twoje szczęście, jest to również sprawa mojego honoru. Zobaczę, co da się zrobić, ale niczego nie gwarantuję.
            – No. – Odchylił się z powrotem i uśmiechnął szeroko. – Wiedziałam, że na więzy czystej krwi można liczyć – dodał z nutką ironii.
            – Moim zdaniem nawet to wam nie pomoże – odezwał się nagle Ryan – ale próbować zawsze warto.
            Wymądrzał się tak, bo to właśnie jego dom w zeszłym roku zdobył Puchar Quidditcha. Scorpius zmarszczył nos i już otwierał usta, żeby coś mu powiedzieć, ale kopnęłam go pod stołem w kostkę.
            – Ryan, kocham cię – rzuciłam – ale proszę, nie zaczynaj znowu tego tematu.
            Chłopak nie zdążył nic odpowiedzieć, bo właśnie w tej chwili drzwi biblioteki ponownie otworzyły się szeroko. Zostałam uraczona kolejnym przedziwnym widokiem, bowiem otworzył je nie kto inny jak James Potter. Zaraz za nim do pomieszczenia wkroczył Fred Weasley. Żeby było jeszcze ciekawiej, Gryfoni od razu skierowali się w naszą stronę.
            – Malfoy – warknął James, kiedy już stanęli obok nas. – Wracam właśnie od profesora Longbottoma. Prosiłem go o możliwość zajęcia boiska w tę sobotę. I nie zgadniesz, czego się dowiedziałem.
            – No nie wiem, Potter – Score uśmiechnął się niewinnie. – Oświeć mnie.
            – Podobno ktoś mnie uprzedził. – Również uśmiechnął się sztucznie. – Może coś o tym wiesz?
            – Nie mam pojęcia, kto mógłby okazać się aż tak bezczelny! – Ślizgon teatralnie położył rękę na sercu.
            Gdyby takie zajście miało miejsce jakieś trzy lata temu, po bibliotece już dawno latałyby zaklęcia, a za jakieś dwie minuty wszyscy bylibyśmy w drodze do gabinetu McGonagall. Od tamtej pory jednak sporo się zmieniło. Traktujemy się z oziębłą obojętnością. Oczywiście James nadal nie znosi Scorpiusa najbardziej ze wszystkich Ślizgonów, a Scorpius nie znosi Jamesa najbardziej ze wszystkich Gryfonów.
            Już dawno doszłam do wniosku, że po prostu są o siebie zazdrośni – zazdrośni o miejsce w życiu Ala. Jeden jest jego bratem, a drugi najlepszym przyjacielem. I nawzajem uważają, że nie są godni sprawowania takiego urzędu. Albus jednak ma też wpływ łagodzący na konflikt tej dwójki – gdyby nie on, już dawno by się pozabijali. Zawsze starają się hamować, właśnie ze względu na młodszego z Potterów.
            Jednakże nie zamierzałam z nikim dzielić się tym wnioskiem.
            – Słuchaj, Malfoy – James Potter prawie syczał. – To mój ostatni rok, zdobędę ten puchar, choćby nie wiem co.
            – Z waszą obroną to możecie ewentualnie powalczyć z Puchonami o trzecie miejsce – prychnęłam. Ups, wcale nie zamierzałam powiedzieć tego na głos.
            Chłopcy spojrzeli na mnie równocześnie. Potter ze zmarszczonymi brwiami, a Malfoy z uśmieszkiem aprobaty.
            – Och, Whitemore – mruknął starszy z nich, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z mojej obecności – Witaj.
            Ryan chrząknął znacząco. Teraz spojrzenia wszystkich skierowały się na niego.
            – Nie przejmuj się, Ryan – odezwał się Fred po chwili milczenia. – Moje nazwisko też jeszcze nie padło w tej rozmowie.
            – Weasley – wycedził Scorpius – Już. Czuj się usatysfakcjonowany i spadaj stąd. I bądź łaskaw zabrać ze sobą Pottera.
            – Koleś, przestań się pieklić – rzucił Fred. – Chodź, James. – Odwrócił się do kuzyna. – W sobotę i tak nikt nie przyjdzie, wszyscy uczą się transmutacji.           
            O nie, teraz to już musiałam przełożyć ten sprawdzian.
            I naprawdę miałam ochotę poinformować o tym te dwie gryfońskie sklątki, ale nie zrobiłam tego tylko z jednego powodu. Mianowicie – to Fred rzucił tę ostatnią uwagę. A czy tego chciałam czy nie, byłam coś winna Fredowi Weasleyowi.
            Miało to miejsce pod koniec mojego drugiego roku nauki w Hogwarcie, a nasza mała wojna nadal trwała. Pewnego czwartkowego wieczoru miarka naprawdę się przebrała. Fred, razem z kolejnym Weasleyem czy weasleyopodobnym człowiekiem przefarbowali sierść mojego kota na barwy Gryffindoru. Przyłapałam ich wtedy na gorącym uczynku i byłam wściekła jak jeszcze nigdy w życiu. Jednemu z oprawców udało się uciec, ale Fred nie miał już tyle szczęścia.
            Użyłam wtedy zaklęcia, którego nawet nie powinnam znać.
            Mieszkamy w rezydencji należącej do moich dziadków. Dom przypomina raczej mały zamek, a biblioteka w jego wnętrzu wcale nie odbiega za bardzo rozmiarom tej hogwarckiej. I podobnie jak w szkolnej, w domowej również mamy dział zakazany. To znaczy zakazany dla mnie i dla Julii. Oznaczało to oczywiście, że starałam się szukać możliwości do przejrzenia tych książek, odkąd tylko nauczyłam się czytać. Były pełne zaklęć i kiedy w ten felerny czwartkowy wieczór dogoniłam Freda Weasleya, użyłam jednego z nich.
            Nie miałam pojęcia czy zaklęcie mi wyjdzie. Kurde, ja nawet za bardzo nie wiedziałam, co ono powoduje. Byłam po prostu wściekła; mogli przefarbować włosy komuś z mojego domu, też bym się wtedy wkurzyła, ale... mojego kota się po prostu nie rusza. Rzuciłam zaklęcie i już w chwili, kiedy trafiło we Freda wiedziałam, że popełniłam błąd.
            Twarz Weasleya pokaźnie spuchła, a z jego uszu zaczęły płynąć smużki krwi. Kompletnie nie wiedziałam co robić, rzuciłam zaklęcia o którym nie powinnam nawet myśleć, z książki której nawet nie mogłam otworzyć. Na szczęście – moje i Freda – pani Pomfrey znała antidotum. Jednakże kiedy chłopak doszedł do siebie, zaczęły się pytania. Byłam już totalnie spanikowana, mentalnie przygotowywałam się na surową karę, nawet na wyrzucenie z Hogwartu, choć to byłby istny koniec świata.
            Ale Fred Weasley mnie nie wydał.
            Powiedział, że przez przypadek zjadł jakąś eksperymentalną próbkę ze sklepu swojego ojca. Pomfrey nie bardzo chciała mu uwierzyć, ale wtedy chłopak zaczął wyliczać, co mogło się tam znajdować i przy co trzecim składniku dodawał, że jest na niego uczulony. Wtedy zdawało mi się, że to przesłuchanie trwało całe wieki, zanim w końcu wypuściła nas do domu.
            Gryfon nigdy nie sprawił wrażenia, jakby również uważał, że jestem mu za to coś winna. Prawdę mówiąc, nigdy już nawet nie wspomniał o całym zdarzeniu. Ale ja wiedziałam swoje. Nie podziękowałam mu i wcale nie zamierzam tego robić, ale jestem mu coś winna. Ta perspektywa była dla mnie równie radosna, co kolejne dwa lata ze Stevens. Niespłacone długi należały do najbardziej znienawidzonych przeze mnie okoliczności.
            Całe to zajście przypomniało mi się, kiedy Fred, przyglądając nam się bardzo uważnie, ciągnął James w stronę wyjścia. Potrząsnęłam głową, żeby otrząsnąć się z zamyślenia.
            – Nie mogę się do czekać, kiedy zmiażdżymy ich na boisku – mruknął Scorpius po odejściu Gryfonów, po czym sam podniósł się z miejsca.
            – Czekaj, Malfoy – powiedziałam, również wstając. – Mam nadzieję, że idziesz do pokoju wspólnego, a nawet jeśli nie, to musisz zmienić plany, bo nie zapamiętałam wczoraj hasła. – Odwróciłam się do Ryana. – Idziesz?
            – Niee – odpowiedział przeciągle. – Poszukam sobie czegoś do czytania. Widzimy się na kolacji?
            – Jasne. – Pomachałam mu ręką i ruszyłam za blondynem.
***
Kiedy tylko weszłam do swojego dormitorium, momentalnie podwyższyło mi się ciśnienie. Przestraszyłam się nawet, że to może kolejny atak bólu, jednakże po chwili okazało się, że to tylko moja naturalna reakcja na ulubioną ze współlokatorek, Nicole Davis.
            Z całą osobą Nicole było dokładnie tak samo jak z głosem Lauren – mimo pięciu lat razem, nie dałam rady przywyknąć. Davis była świetnie zapowiadającą się ścigającą, ale na tym jej dobre cechy się kończyły. Nigdy się nie lubiłyśmy, ale o ile w pierwszych latach dawałyśmy radę się tolerować, to ostatnimi czasy było coraz ciężej.
            – Ach, to tylko ty. – Rzuciła mi spojrzenie spod długich rzęs.
            – Niestety mogę zaoferować ci tylko moją skromną osobę – odpowiedziałam równie radosnym tonem i walnęłam się na swoje łóżko.
            – Zamierzasz się tam teraz wylegiwać? – Poprawiła swoje czarne, sięgające podbródka włosy.
            – Skąd ten niedorzeczny pomysł, Nicole – mruknęłam. – Przecież to moje łóżko! To chyba oczywiste, że właśnie zamierzałam rozpalić na nim ognisko.
            – Miałam nadzieję, że przez te wakacje przynajmniej poczucie humoru ci się poprawiło. – Zmrużyła oczy tak bardzo, że nie dałabym rady dopatrzeć się ich koloru. Niestety miałam tę nieprzyjemność wiedzieć, iż są bladoniebieskie. – Ale widzę, że wszystko jest w tak samo beznadziejnym stanie, co dwa miesiące temu – dokończyła.
            – W takim razie wybacz, pójdę się utopić w morzu swojej beznadziejności. – Przekręciłam się na drugi bok, tyłem do jej przecudownego oblicza.
            – Nawet o tym nie myśl! – syknęła. – W tej chwili stąd wyjdź! Muszę się pouczyć, a twoja obecność przeszkadza mi nawet w oddychaniu.
            – No tak, bo to przecież taka wymagająca czynność – ziewnęłam. – Rozumiem, że możesz mieć z tym problemy.
            Nicole wysłała mnie do diabłów, po czym wspięła się na swoje łóżko i pociągnęła gniewnie za ciemnozieloną kotarę.
            Czyli wszystko po staremu.
            Po upływie jakichś piętnastu minut do dormitorium wkroczyła Lauren wraz z ostatnią z moich współlokatorek – Dokatą Bartlett. Co prawda nie było to tak głośne połączenie jak Lauren–Britt, ale i tak udało im się zakłócić moje błogie rozmyślanie nad egzystencją.
            Szybko przebrnęłam przez pytania z serii: „Co nowego? Jak wakacje?”, zadawane przez Dokatę i czym prędzej usunęłam się z pokoju. Postanowiłam skorzystać z chwili wolnego czasu i dotrzymać danego słowa. Udałam się prosto do gabinetu profesor Brennan.
***
Moja misja zakończyła się powodzeniem, ale oczywiście nawet w świecie magii nie ma nic za darmo. Musiałam obiecać przyzwoite zachowanie wszystkich Ślizgonów kontynuujących transmutację (ze szczególnym naciskiem na Scorpiusa Malfoya i Samuela Preachera), żadnego T u szóstoklasistów oraz swoją osobistą przyszłość wiązaną z tym wspaniałym przedmiotem. Mimo wszystko, udało mi się przełożyć o tydzień test wszystkich Ślizgonów powyżej dwunastego roku życia. Myślę, że miałam prawo być z siebie dumna.
            Kierowałam się z powrotem do pokoju wspólnego, żeby przekazać wiadomość Scorpiusowi, ale kiedy zobaczyłam Sama Preachera, siedzącego na parapecie w Sali Wejściowej, uznałam, że mogę go wykorzystać jako pośrednika.
            Z daleka widziałam, że coś czyta, więc po prostu rzuciłam:
            – Jeśli to podręcznik do transmutacji, to chwilowo możesz go odłożyć.
            – Tym razem nie trafiłaś – mruknął nieobecnym tonem. Przez chwilę milczeliśmy, a mi zdawało się, że chłopak doczytuję stronę do końca. Dopiero wtedy zamknął książkę, a ja zorientowałam się, że to żaden podręcznik. Kątem oka starałam się dojrzeć tytuł, ale bezskutecznie. – Ale to chyba oznacza, że gadałaś już z Brennan.
            – Owszem – potwierdziłam, nadal starając się dopatrzeć tytułu – Przekażesz Malfoyowi?
            – Jasne – odpowiedział. – Poszło bez większych problemów?
            – Musisz tylko przestań gadać na jej lekcjach – mruknęłam. Lekkie przekrzywienie głowy też nic nie pomogło. Naprawdę nie potrafiłam zapanować nad potrzebą poznania tego tytułu.
            – Whitemore – zaśmiał się – boję się, że za chwilę dostaniesz oczopląsu.
            – Eee... No tak. – Spojrzałam na niego zmieszana, a na moje zdradliwe policzki pewnie już wdarł się rumieniec. – Chciałam tylko... – Uniosłam ręce w bliżej nieokreślonym geście. – Zresztą, nieważne.
            – Chciałaś co? – Nadal się uśmiechał, a jego zielone oczy śmiały się razem z ustami. Bezczelnie się ze mnie nabijał! Zrobiłam do niego minę i zaczęłam się oddalać.
            – Powinnaś zobaczyć sobotnią rekrutację – powiedział, kiedy się ze mną zrównał.
            Oczywiście, że miałam zamiar iść i to zobaczyć, musiałam być ze wszystkim na bieżąco. Jednakże ciekawiło mnie, dlaczego Sam uważa, że powinnam przyjść. Nie bardzo wiedziałam, jak mam go o to zapytać, więc tylko kiwnęłam głową.
            Nagle ze ściany wyłonił się Gruby Mnich i przeleciał nad nami tak nisko, że Sam instynktownie schylił głowię. Nie dziwiłam mu się, był naprawdę wysoki. Zawsze kiedy koło niego stałam, mój kompleks niskiego wzrostu dawał o sobie znać natarczywiej niż zwykle – moje czoło znajdowało się na tej samej wysokości co jego ramię. Nawet Malfoy ustępował mu wzrostem.
            Cóż, w sumie to nie tylko tym, ale to zawsze kwestia gustu, prawda? W każdym razie i Sam i Score należeli do takiej grupki chłopców (między innymi razem z Alexandrem Cadwalladerem z Hufflepuffu i Milesem Ramseyem z Ravenclawu), których w Hogwarcie powszechnie uważano za przystojnych. Mogłam więc i ja, bez żadnych ujm i wyrzutów, stwierdzić, że Sam Preacher był przystojny.
            – Latające grubasy – mruknął, czochrając swoje lekko kręcące się włosy. – To za tym najbardziej tęskniłem przez te dwa miesiące.
            Uśmiechnęłam się.
            – Skoro jest latający grubas, to zaraz pewnie zobaczymy wiecznie krwawiącego szlachcica – ciągnęłam dalej jego żart.
            – Wiecznie krwawiący szlachcic? – uśmiechnął się szeroko, aż w lewym policzku zrobił mu się dołeczek. – Mam takiego w dormitorium.
            Zaśmiałam się i to był spory błąd. Moje policzki zapewne przypominały już dojrzałe pomidory. Odwiecznym problemem było to, że czasem po prostu nie potrafiłam zachowywać się swobodnie. Całe życie nad tym pracuję, ale jak widać z marnymi skutkami. Niemiłosiernie mnie to denerwowało – wiedziałam, co chcę powiedzieć, jak się zachować. Tylko strasznie mało z tych rzeczy miało okazję ujrzeć światło dzienne.
Resztę drogi do Pokoju Wspólnego pokonaliśmy w milczeniu, ja niesamowicie na siebie wściekła, a Sam gapiąc się na mnie bez żadnego skrępowania.
***
Następnego dnia byłam na śniadaniu już o swojej zwyczajnej porze, więc mogłam obserwować, jak cały zamek budzi się do życia. Przy stole Slytherinu z bliżej znanych mi osób siedziały tylko Lauren i Katja.
            Katja to kolejna z moich rówieśniczek. Była w połowie Niemką i osobą, którą można było albo kochać albo nienawidzić, mimo wszystko bardziej skłaniałam się ku tej pierwszej grupie. Katja kierowała się w życiu swoimi zasadami i chyba nie znałam nikogo bardziej bezpośredniego od niej.
            Siedzący przy drugim końcu stołu chłopcy z siódmej klasy należeli do grona osób, z którymi zamieniłam w życiu więcej niż jedno zdanie. Był wśród nich Theodore Zabini, a to właśnie do mojej relacji z nim najbardziej pasowało określenie „bliższa”. To właśnie z Theodore’em Zabinim całowałam się po raz pierwszy.
            Dla kogoś, kto słuchałby tej historii, taka sytuacja mogłaby wydawać się krępująca. I uwierzcie mi, gdybym to ja była słuchaczem, pewnie uznałabym, że będąc w takim położeniu spłonęłabym ze wstydu. Ale zaskoczę was – wcale tak nie było.
            Nasz wcale nie niezręczny pocałunek miał miejsce w pociągu, którym jechaliśmy do domu na przerwę świąteczną. Byłam wtedy w trzeciej klasie, Zabini w czwartej. Jakoś tak to wykombinował, że znaleźliśmy się sami w przedziale, a on po prostu zapytał czy może to zrobić. Uwierzcie mi, zapytał o to tak, jakby pytał czy może pożyczyć pióro. Ale dzięki jego luzowi, to pytanie wcale mnie nie zestresowało. Szczerze mówiąc, od razu uznałam to za świetny pomysł. Teraz wydaję mi się to okropnie żałosne, ale no Merlinie słodki!, miałam wtedy te magiczne trzynaście lat. Oczywiście, że byłam ciekawa jak to jest. Kiwnęłam więc głową na znak zgody i stało się.
            Nic nadzwyczajnego. Właściwie to nawet nie pamiętam, o czym wtedy myślałam. Po prostu... Jego usta dotykające moich przez kilka sekund. I to by było na tyle. Zawsze wiedziałam, że we wszystkich tych historiach ściemniają z tymi fajerwerkami i motylkami w brzuchu.
            Jednak przez całe ferie świąteczne zamartwiałam się tym, jak mam się zachowywać w stosunku do niego. I tu znowu niespodzianka, bo obyło się bez żadnego zapadania po ziemię. ... już w podróży powrotnej wyjaśnił, że chciał się po prostu sprawdzić. Dodał również, że byłam do tego idealną kandydatką, co pewnie miało być swoistymi przeprosinami za to, że wykorzystał mnie do zaspokojenia swojej ciekawości. Tyle że ja wcale nie czułam się wykorzystana, byłam tego ciekawa w co najmniej takim samym stopniu co on, więc pozostaliśmy w dobrych stosunkach. Zabini był naprawdę w porządku, poza tym to nasz najlepszy obrońca. Już zaczynałam się bać, co my bez niego w przyszłym roku zrobimy.
            Ale to właśnie nie kto inny, jak Theodore Zabini, krzycząc, po raz kolejny zapewnił mnie o swojej dozgonnej miłości, dokładnie w chwili, kiedy zaczynałam spożywać jajecznicę. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie tylko on był ostatnio taki wylewny w wyznawaniu uczuć.
            Wczorajszego wieczoru zostałam zapewniona o miłości do grobowej deski przez połowę mojego domu. Quidditch był spoiwem, który łączył nas wszystkich. Zresztą, nawet jeśli ktoś nie szalał za nim aż tak bardzo, był wdzięczny za przesunięcie sprawdzianu. Miałam nadzieję, że uda się tego wszystkiego uniknąć, ale Zabini właśnie uświadomił mnie, że jeszcze trochę się z tym pomęczę. Musieliśmy zdobyć ten cholerny puchar, chyba szlag mnie trafi, jeśli okaże się, że wszystkie moje zszarpane nerwy pójdą na marne.
            Machnęłam na Theodore’a ręką, żeby dał już spokój i wróciłam do swojej jajecznicy. Myślałam właśnie nad tym, czy nie napisać do dziadka z prośbą o towarzyszenie babci w wizycie, kiedy moją głowę przeszył ból.
            Nie był jednak aż tak gwałtowny jak ten wczorajszy. Miałam pewność, że źródło nie pochodzi z zewnątrz. Wszystko rodziło się w mojej głowie. Czułam, jakby we wnętrzu mojej czaszki ktoś wypuścił tłuczka, które teraz rozbijał się po całej jej powierzchni. Widelec wypadł mi z ręki, skuliłam głowę między ramiona.
            – Wszystko w porządku, Sophie? – dobiegło mnie pytanie Britt, której przybycie przegapiłam.
            Nie dałam rady odpowiedzieć. Pochyliłam się i zakryłam głowę rękami. Starałam się wyobrazić sobie dokładnie ten tłuczek i skupiłam się na chwilach między uderzeniami. W każdej przerwie między kolejnymi falami bólu brałam płytkie i urywane oddechy. Stopniowo stawały się głębsze, a przerwy między uderzeniami dłuższe. W końcu wyimaginowany tłuczek zatrzymał się, a ja mogłam się wyprostować.
            – Co to było, Sophie? – zapytała Lauren, ze zmarszczonymi brwiami i nosem, przez co jej głos był jeszcze bardziej skrzekliwy. O ile to w ogóle możliwe.
            – Co? Nic się nie stało – zbyłam ją słabym głosem. Nadal miałam ciemne plamki przed oczami.
            – Na pewno dobrze się czujesz? – Nie dawała za wygraną.
            – Taak, wszystko w porządku – zapewniłam.
            – Och, przestań – rzuciła Katja, która oczywiście nie zamierzała bawić się w pośrednie pytania. – Wyglądało to tak, jakby ktoś rąbnął się pałką w tył głowy, to nie jest normalne. Skończ ściemniać.
            – Kto ściemnia i o czym? – Od odpowiedzi uratowało mnie pytanie Blaise’a Notta, który właśnie usiadł obok nas. Blaise był synem opiekuna naszego domu. Czasem naprawdę dobrze było mieć do w swoim roczniku.
            – Z Sophie coś się... – zaczęła Lauren, ale jej przerwałam:
            – Nic mi nie jest, serio. Po prostu chyba ostatnio przesadzam z kofeiną. – Ta ściema była przynajmniej wiarygodna, piłam już drugą filiżankę dzisiaj.
            Moi towarzysze wyglądali na nieprzekonanych, ale nas wszystkich łączyła jedna iście ślizgońska cecha – jeśli ktoś nie chciał rozmawiać o sobie, nie naciskamy. Tak więc wróciliśmy do jedzenia i nikt więcej nie powrócił do tego tematu.
            Drzwi do Wielkiej Sali znów się otworzyły i do środka weszła nowa fala uczniów, w tym Albus Potter.
            – Cześć wszystkim – wymamrotał i usiadł spokojnie naprzeciwko mnie.
            Wyglądał na jakiegoś przybitego, co sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy on aby przypadkiem też nie został obarczony jakimiś jeszcze rewelacjami oprócz obowiązkowego mugoloznawstwa. Było to całkiem prawdopodobne, w końcu kto jak kto, ale jego ojciec na pewno wiedział o pomyśle listy zaklęć zakazanych. Mógł mu o tym powiedzieć. Razem z tą myślą w mojej pojawiła się kolejna, chociaż może było to bardziej pragnienie.
            Zapragnęłam podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami na ten temat. Było to jednak tak niedorzeczne i zapewne niewykonalne, że z powrotem skierowałam nos w stronę resztek jajecznicy i zaczęłam energiczniej przebierać widelcem.
            – Sophie. – Podniosłam głowię słysząc swoje imię, wypowiedziane głosem Ala. Spoglądał na mnie swoimi bladozielonymi oczami. – Na tym talerzu już nic nie ma. Proponuję wziąć sobie dokładkę.
            Uśmiechał się leciutko.
            No kolejny! Zachowywali się jakby umówili się, żeby wprowadzać mnie w zakłopotanie! Miałam już tego serdecznie dosyć. W myślach nakazałam swoim policzkom, aby nawet nie ważyły robić się czerwone.
            – A może zamierzałam wyżłobić coś w tym talerzu, hę? – bąknęłam. – To już nasze ostatnie lata tutaj, jakoś muszę zaznaczyć swoją obecność.
            – W takim razie jesteś na bardzo dobrej drodze – odpowiedział, znowu się uśmiechając.
            Albus Potter trochę przypominał swojego ojca. Widziałam mnóstwo zdjęć Harry'ego Pottera z czasów szkolnych – łączyły ich te same jasnozielone oczy i kruczoczarne włosy. Al jednak nie był aż tak szczupły jak szesnastoletni Harry. To znaczy, Ślizgon był średniej postury, ale jego ojciec na niektórych zdjęciach wyglądał na wręcz niedożywionego.
            Prawie wszystkie miejsca przy stole Slytherinu były już zajęte, więc kiedy do Wielkiej Sali wkroczyli ostatni uczniowie, zaczęło robić się trochę ciasno. Sam i Scorpius ścigali się do skrawka wolnego miejsca obok Pottera. Sam wygrał. Malfoy zaklął siarczyście, a jego przyjaciel z miną zwycięzcy wcisnął się na wywalczoną powierzchnię ławki.
            Pewnie gdyby padło na kogoś innego niż Scorpius, tego biedaka czekałoby obejście całego stołu i zagospodarowanie miejsca między mną a Britt. Ale to był Malfoy. Uśmiechnął się półgębkiem i przeciskając się przez uczniów, dotarł do stołu, po czym pod niego wlazł. Chwilę później jego głowa wyłoniła się między kolanami moimi a Britt.
            –  Hejka – przywitał się z głupawym uśmiechem.
            Naprawdę miałam ochotę złapać go za te tlenione kudły i wepchnąć z powrotem pod stół. Natomiast moja sąsiadka była niezmiernie uradowana takim obrotem spraw. No tak, czasami zapomniałam, że podkochiwała się w Malfoyu chyba od pierwszej klasy. Teraz uśmiechała się słodko i dałabym sobie rękę uciąć, że zatrzepotała rzęsami. Westchnęłam ciężko i niechętnie przesunęłam się tyle, ile dałam radę, robiąc miejsce kuzynowi.
            – Wiesz, że jesteś moją ulubioną kuzynką, prawda? – odezwał się, nakładając na talerz naleśniki.
            Uśmiechnęłam się. Przez cały wczorajszy wieczór wypowiedział to zdanie przynajmniej dwadzieścia razy.
            – Wiem, Malfoy – odpowiedziałam. – Jestem też najmądrzejsza, najpiękniejsza i najzabawniejsza z całej rodziny.
            – Cóż, jesteś zaraz po mnie, ale przez chwilę możemy udawać, że jest inaczej. – Puścił do mnie oczko, a ja westchnęłam i wymownie spojrzałam w sufit.
            Narobił mi ochotę na te naleśniki. Właśnie wbiłam w jednego widelec, kiedy do Wielkiej Sali wleciały sowy.
            Ptaków było trochę więcej niż zwykle. To dopiero drugi dzień nauki, a rodzice już pisali do swoich pociech – chyba nietrudno zgadnąć, dlaczego.
            Przede mną również wylądowała sowa. Wielki brązowy puchacz, podobny do tych, które należą do ministerstwa. A więc tym razem wiadomość od rodziców. Wiadomość, bo nie był to nawet list, tylko mały rulonik pergaminu.
Sophie,
razem z ojcem jesteśmy ogromnie zdziwieni informacją o obowiązkowym mugoloznawstwie. Uznaliśmy jednak, że nasza interwencja w tej sprawie jest zbyteczna. Jak zapewne już wiesz, Twoja babcia postanowiła przyjrzeć się temu z bliska.
Podejrzewam, że dzięki całemu temu zamieszaniu nauczyciele trochę Wam odpuszczają. Sugeruję, abyś wykorzystała ten czas i sama przestudiowała dalszy materiał (ze szczególnym uwzględnieniem numerologii). Na pewno zaowocuje to na Twoich przyszłorocznych egzaminach.
Z poważaniem,
Twoja matka, Meredith Whitemore
            Westchnęłam ciężko. Całe szczęście, że podpisała się imieniem i nazwiskiem. Przecież każdemu czasem zdarza się zapomnieć imienia własnej matki, prawda? Gniewnie zmięłam pergamin i rozejrzałam się dookoła.
            Większość uczniów ze Slytherinu nadal czytała otrzymane listy. Wszyscy mieli podobne miny, jakby czytali tę samą treść. Kolejna niespodzianka...
            – No i jak tam, Sammy? – Scorpius skierował swoje pytanie do siedzącego naprzeciw przyjaciela.
             – Mama pisze, że już kontaktowała się z twoimi rodzicami – odpowiedział mu, nie odrywając wzroku od pergaminu. – Ale nie przyjeżdża. Postanowiła przeczekać pierwszą falę i poczekać na jej skutki. Gdyby nic się nie zmieniło, wtedy sama się pofatyguje.
            Cóż za mądra kobieta.
            Nagle Albus, który także dostał list, podniósł się ze swojego miejsca.
            – A ty dokąd? – spytał do Preacher.
            – Muszę pogadać z Jamesem, zaraz wracam – odpowiedział niepewnym tonem.
            Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że to właśnie teraz dowiedział się o liście zaklęć zakazanych! Jego mina mówiła wszystko. Musiałam szybko zagłuszyć irracjonalną chęć pobiegnięcia za nim i uczestnictwa w ich rozmowie.
            Przyjaciele Ala wymienili szybkie spojrzenia.
– No a twoi co piszą? – zapytał Sam Malfoya po chwili milczenia.
            – Tylko: „Będziemy jeszcze dziś.” – Odparł, po czym zwrócił się do Notta. – Blaise, a twoja mama?
            – Uwagą, cytuję – odchrząknął i zaczął czytać: – Jeśli okaże się, że twój ojciec wiedział o tym wcześniej i nie raczył mnie o tym poinformować, to będziesz sobie mógł wybrać, z kim spędzisz tegoroczne święta.
            Wszyscy w promieniu jego głosu parsknęli śmiechem. Państwo Nott byli urokliwymi ludźmi.
            – Hej, Zabini! – krzyknął Score, zapewne po to, żeby zapytać go, czy jego rodzice również przyjeżdżają, ale ja już przestałam go słuchać.
            To, że rodziny innych uczniów również zamierzają złożyć wizytę McGonagall, trochę mnie pocieszyło. Ale niestety zdawałam sobie sprawę z tego, jak to będzie wyglądać. Moja babka zdominuje wszystkich. Będzie ich przedstawicielem i koordynatorem wszystkich akcji niczym szef mugolskiej mafii. Już teraz niektórzy Ślizgoni rzucali mi takie spojrzenia, jakbym za chwilę miała wstać i ogłosić im taktykę, którą obieramy w związku z obowiązkowym mugoloznawstwem. Poza tym, przez słowa rodziców Malfoya zaczęłam sie denerwować. „Będziemy jeszcze dziś.” A to oznaczało, że moja babka również przybędzie dzisiaj.
            Jakoś odechciało mi się tych naleśników.
            Moje obawy tylko potwierdziły słowa Minerwy McGonagall, która ogłosiła nam, że ostatnia lekcja przed przerwą obiadową zostanie odwołana. Musieliśmy przesunąć obiad w czasie, ponieważ czekała nas pewna wizytacja, jak to nazwała pani dyrektor. Wychodząc z Wielkiej Sali, poznałam znaczenie słów „dusza na ramieniu”.

            W ogóle nie potrafiłam skupić się na lekcjach. Denerwowałam się tak, że zaczęłam się obawiać, iż będę zmuszona skorzystać z podręczników pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Byłam też wściekła na mamę za tę, jej pożal się Boże, wiadomość. Nie dość, że nie poradziła mi, jak mam się zachować w tej sytuacji, to jeszcze musiała znowu wspomnieć o numerologii. Byłam kłębkiem nerwów, bałam się, że bez pomocy dziadka nic nie wskóramy i babcia rozpęta piekło w całym ministerstwie oraz, co gorsza, w Hogwarcie. Ona naprawdę była do tego zdolna.
            Podczas obiadu wcale nie miałam apetytu. Rozgrzebałam tylko swoje pieczone ziemniaczki, a przełknąć udało mi się może ze dwa kęsy.
            Jakoś w połowie czasu przeznaczonego na posiłek, usłyszeliśmy hałas dochodzący z Sali Wejściowej. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtym kierunku, a profesor McGonagall wstała z miejsca dokładnie w chwili, w której w progu Wielkiej Sali pojawiła się Lacerta Whitemore.
            Wszyscy jakby zastygli w bezruchu. Babcia wkroczyła do sali, a stukanie jej obcasów odbijało się echem od ścian. Za nią weszło dwadzieścia kilka innych osób, ale przy niej wyglądali jakoś tak niepozornie.
Byłam pewna, że wszyscy patrzą właśnie na moją babkę.
            W tamtej chwili przypominała mi oziębłą królową bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Kroczyła między stołem Ravenclawu i Gryffindoru z wysoko uniesioną głową, wpatrując się prosto w McGonagall.
            – Ej, Sophie – szepnął do mnie Malfoy – Ee… bo wiesz, nie jestem pewien, jak powinienem się do niej zwracać.
            – Najlepiej nie zwracaj się wcale – odpowiedziałam mu przez ściśnięte gardło.
            Nawet nie wiecie jak wielką miałam ochotę sama zastosować się do tej rady. 
_____________________________

Myślę, że zasługujemy (w szczególności Katherine, bo ja w życiu bym się za to nie zabrała) na gromkie brawa. Odstęp czasowy między tym a poprzednim rozdziałem to jedynie półtora miesiąca :'). Katherine kazała mi was pozdrowić i zaprosić do zakładki "Bohaterowie", którą wreszcie zrobiłyśmy, a ja dodam od siebie tylko, że ślicznie prosimy o komentarze.
Ach, no i tym, którzy (podobnie jak ja) przeżywają teraz swoje ostatnie dni ferii, życzę w miarę spokojnego powrotu do szkoły!