Wychodziłam z gabinetu McGonagall z myślą:
WSZYSCY PRZEZ TO ZGINIEMY.
Serio,
może wam się wydawać, że trochę wyolbrzymiam. Ale to oznacza jedno – nie znacie
i nie doceniacie Lacerty Whitemore. Moja babka była osobą, która zawsze
dostawała to, czego chciała. Zawsze. Kobieta rodem ze starych legend o
królowych Dalekiej Północy. Wygląd orła, subtelność modliszki, charakter lisa,
podświadomość żmii. No wiecie o co chodzi. Groźnie było zmuszać ją do
czegokolwiek, a już zwłaszcza zmuszać ją do interweniowania w szkole swoich
wnuczek w sprawie pogłębiania ich wiedzy na temat świata mugoli. To się mogło
bardzo źle skończyć.
Z drugiej strony,
mieliśmy malutki cień szansy. Babcia na pewno wie już o ustawie, która miałaby
wyłączyć pewną ilość zaklęć z obiegu. Chyba każdy posiadający takową wiedzę,
zdaje sobie sprawę, że nowa ustawa i zarządzenie o obowiązkowym mugoloznawstwie
są ze sobą powiązane. Jeśli babka skieruje swoją złość na tajemniczego
pana/panią X lub grupę tajemniczych X–ów, którzy za tym stoją, to istniała
jeszcze nadzieja, chociaż była to raczej jej malutka iskierka. Może udałoby się
wynegocjować zgodę na moje uczestnictwo w tych zajęciach. Oczywiście godność i
moralność rodu Greengrassów niesamowicie by na tym ucierpiała. Ale jeżeli
Lacerta przystałaby na obowiązkowe lekcje mugoloznawsta, inni automatycznie
również by to uczynili. McGonagall znała moją babcię na tyle, by również być
tego świadomą.
Nie
zrozumcie mnie źle, nadal nie miałam najmniejszej ochoty na uczestnictwo w
zajęciach mugoloznawstwa. Jednakże zgadzałam się z dyrektor Hogwartu – nie
mogliśmy pozwolić sobie na opór, dopóki nie wiedzieliśmy co się tutaj działo.
Profesor Penelopa Weasley (opiekun
Ravenclawu i chodzący dowód na to, że Weasleyowie mieli swoich przedstawicieli
wszędzie), która prowadziła zajęcia z zaklęć, na szczęście była poinformowana o
przyczynie mojej nieobecności, więc na jej lekcje mogłam wejść jak gdyby nigdy
nic. Pozwoliłam sobie na udawanie, że pilnie słucham wywodu pani profesor,
podczas gdy moje myśli krążyły od przeróżnych scenariuszy wizyty babki do
zagadkowego ataku bólu, który dopadł mnie przed rozmową z McGonagall.
Załapałam
się na ostatnie 10 minut pierwszej godziny. Bogu dzięki one, jak i następna
godzina nauki, minęły błyskawicznie. Zaraz po wyjściu z klasy pociągnęłam Ryana
w stronę biblioteki. Skomentował to zdziwioną miną, która była uzasadniona, bo
faktycznie nie mieliśmy jeszcze nic zadane.
–
No nie mów, że Stevens już kazała nauczyć się wam jakiegoś poradnika na pamięć!
– zgadywał. Cóż, jeszcze nie, ale zapewne nastąpi to niebawem. Często zdarzały
jej się takie numery i był to jeden z powodów, przez które Ryan nie kontynuował
obrony przed czarną magią. Biorąc pod uwagę moje zachowanie w Wielkiej Sali i
na jej lekcji, byłam wręcz zdumiona, że jeszcze nic nam nie zadała.
Cóż,
może szósta klasa wcale nie była taka straszna, jak mówili.
–
Nie o to chodzi. Musimy pogadać – rzuciłam. Nie zadawał więcej pytań.
Po
wejściu do szkolnej biblioteki, skierowałam się do stolika przy oknie. Dla
pozoru wyciągnęłam kilka podręczników, po czym bez zbędnych wstępów przeszłam
do rzeczy. Opowiedziałam Ryanowi treść listu, a on ani razu mi nie przerwał.
Słuchał wszystkiego z ponurą miną.
Kiedy
skończyłam, głośno wypuścił powietrze z płuc.
–
To brzmi naprawdę bardzo poważnie, Sophie – skomentował.
Wydawał
się przybity całą sprawą. Cóż, wiedziałam, że tak będzie. Czułam lekkie wyrzuty
sumienia z racji tego, że mimo tej świadomości, obarczyłam go tą rewelacją. Ale
niestety nie potrafiłam inaczej. No tak, nie fair byłoby ukrywanie przed nim
takiej wiedzy, ale reszta powodów była czysto egoistyczna. Musiałam się z kimś
tym podzielić. A na swoje nieszczęście, Ryan Barnes był jedyną osobą w
Hogwarcie, z którą chciałam rozmawiać o takiej sprawie. No i też jedną z
niewielu, których opinia mnie interesowała.
–
To musi być inicjatywa kogoś z góry – powiedziałam cichym głosem. – Inaczej ten
pomysł nie uzyskałbym takiego poparcia.
–
Racja – przytaknął mi przyjaciel. – Chociaż i tak nie mieści mi się w głowie,
że w ogóle ktoś poparł taki poraniony pomysł.
–
Ja naprawdę mam nadzieję, że to nie kolejny idiota, chcący łamać schematy,
zdolny co najwyżej do złamania własnego karku. – Skrzyżowałam ręce na piersi.
–
Sooophie – wymówił moje imię tak, że przypominało to raczej westchnięcie. –
Wiesz, że nie cierpię, kiedy tak minimalizujesz swoje przemyślenia i zostawiasz
pełno niedopowiedzeń.
Patrzyliśmy
sobie przez chwilę w oczy. Chrząknęłam, a potem pozwoliłam ujrzeć światło
dzienne myślom, które kłębiły się w mojej głowię odkąd przeczytałam list
dziadka:
–
To nie jest zwykła ustawa, obok której można by przejść obojętnie. To jest
naprawdę coś dużego, co może wywrócić codzienne życie do góry nogami! Nie mam
pojęcia kto sobie to wszystko wymyślił, ale mam pewność, iż jest tak bardzo
pozbawiony wyobraźni, że to aż smutne. Takie sytuacje miały miejsce już
dziesiątki razy! Mam na myśli to, że wiele razy próbowano łamać schematy i wychodzono
na przeciw tradycji. I co? Zawsze kończyło się to dokładnie tak samo. I
pytanie: „Dlaczego tak się stało?”, jest chyba najprostszym pytaniem na
świecie.
Zrobiłam
pauzę na krótki oddech, a Ryan cały czas uważnie mi się przyglądał znad swoich
prostokątnych okularów.
–
Kontynuuj – mruknął.
–
Działo się tak dlatego, że zawsze, absolutnie zawsze próbowano tego dokonać w
ten sam sposób – podjęłam znowu. – Za każdym cholernym razem próbowano zmusić
do czegoś ludzi. Po prostu nakazywano im zmiany, a to jest niewątpliwie
najgorsza droga. Nikt nie lubi, kiedy jest do czegoś przymuszany. Co więcej,
kiedy coś staje się zakazane, równocześnie staje się bardziej atrakcyjne. Nie
mam pojęcia jak to jest z mugolami, ale jeśli chodzi o czarodziei, to nasza oczywista
cecha – nie cierpimy, gdy coś nas ogranicza. Jeżeli ta ustawa naprawdę wejdzie
w życie i zabronią nam używania jakichkolwiek zaklęć, to nawet jeśli w życiu
żadnego z nich nie użyliśmy, po zakazie będziemy mieli ochotę ich użyć. No
pomyśl... Nie zacznie cię zastanawiać dlaczego akurat tego zaklęcia zabroniono?
Stanie się dla ciebie ciekawsze, a może nawet pożądane. A przecież znajdą się
też tacy, którzy będą chcieli go użyć, tylko po to, żeby zrobić na złość.
–
Na przykład ty – wtrącił Krukon.
–
Na przykład – przytaknęłam. Nie było sensu się wypierać, za długo się
przyjaźniliśmy. – Oczywiście teraz najważniejsze jest, żeby dowiedzieć się, kto
to wszystko zaplanował, czemu to zrobił, co mu to da, co planuje. Ale co by się
nie okazało, jego pobudki nie mogą być bardziej pożałowania godne niż sposób w
jaki realizuje swoje cele. To jest naprawdę kompletne dno, że ministerstwo na
to pozwala i wiem, że może zabrzmię teraz jak moja babcia, ale to totalne
poniżenie godności i poziomu funkcjonowania społeczeństwa czarodziei –
zakończyłam, unosząc lekko podbródek.
Ryan
patrzył na mnie z uśmieszkiem, który był
mieszaniną aprobaty, nutki ironii i szczypty czegoś na kształt dumy.
–
Cóż, powtórzę się – odezwał się, poprawiając okulary. – Jeśli kiedyś będziesz starować
na Ministra Magii, co moim zdaniem powinnaś zrobić bezapelacyjnie, to mój głos
już masz.
Zrobiłam
do niego minę i szturchnęłam w ramię. Wiedziałam jednak, że w ten sposób po
prostu przyznaje mi rację.
–
Dziadek prosił, żeby na razie nikomu o tym nie mówić – przekazałam.
–
Jasne – kiwnął głową. – Czego dowiedziałaś się od McGonagall?
–
W zasadzie niczego nowego – odparłam. – Oczekuje mojej pomocy w przekonaniu
rodzin uczniów do zgody na uczestnictwo w mugoloznawstwie. A właściwie ma się
to ograniczyć do przekonania mojej babki.
–
Myślisz, że są na to jakiekolwiek szanse?
–
No jakiekolwiek to myślę, że są, ale... – urwałam, bo przed oczami stanął mi
niespotykany widok. Scorpius Malfoy wkroczył do biblioteki szkolnej pierwszego
dnia zajęć. A nie mówiłam, że ten rok będzie dziwny?
Kiedy
jego wzrok odnalazł nasz stolik, od razu zorientowałam się, że jest tu z mojego
powodu.
–
Wszędzie was szukałem! – fuknął zamiast przywitania. – Powinienem był się
domyślić, że znajdę was właśnie tutaj.
–
Ty szukałeś nas? – zapytał Ryan z typowym dla siebie uśmieszkiem.
–
No dobra, szukałem tylko Sophie. – Blondyn wyrzucił ręce w górę. – Próbowałem
zachować przynajmniej pozory, Krukonie. Bardzo dziękuję za ich zniszczenie! A
potem wszyscy narzekają, że niby to Ślizgoni są niemili!
Barnes
już otwierał usta, żeby coś mu odpowiedź, ale zdążyłam go ubiec.
–
Siadaj, Malfoy – rzuciłam, a kiedy już rozsiadł się na krześle, stojącym na
przeciw mojego, zapytałam: – Czego chcesz?
–
Przysługi – odpowiedział.
Też
mi niespodzianka. Od dobrych trzech lat nasza relacja sprowadzała się głównie
do tego.
–
Mianowicie? – mruknęłam.
–
Potrzebuję przełożenia corocznego sprawdzianu u Brennan – odpowiedział,
krzywiąc się lekko.
Profesor
Helen Brennan każdego roku, w drugim tygodniu nauki robiła sprawdziany
powtórzeniowe. Oznaczało to, że wszyscy uczniowie, oprócz pierwszaków
oczywiście, ostatnie dwa tygodnie wakacji spędzali z podręcznikiem do transmutacji.
Profesor Brennan była bardzo konsekwentną nauczycielką, zawsze trzymała się
swojej zasady, więc mimo że nie wspomniała o tym na dzisiejszej lekcji,
doskonale wiedzieliśmy, iż czeka nas test z całego materiału z piątej klasy.
–
No i dlaczego przychodzisz z tym do mnie? – zapytałam, unosząc brwi.
–
No daj spokój! – Przechylił się do przodu. – Brennan cię uwielbia. Jeśli ktoś
jest w stanie to załatwić, to właśnie ty.
–
No dobrze, to teraz trudniejsze pytanie. – Również wychyliłam do przodu. –
Dlaczego niby miałabym to zrobić? Mnie ten sprawdzian zupełnie nie przeszkadza.
Na
moje nieszczęście Malfoy uśmiechnął się szatańsko.
–
Ponieważ chodzi o quidditcha.
Cóż,
najkrócej mówiąc – na tym skończył się mój udział w tej grze. Szach mat.
Co
prawda ekscytowałam się w życiu niewieloma rzeczami, ale quidditch zdecydowanie
był w pierwszej trójce (razem z transmutacją i gitarzystą Wściekłych
Hipokampów, Bradleyem Hendersonem). Jednakże emocje związane z quidditchem były
raczej nieporównywalne do niczego innego. No i co najważniejsze, emocje te
dzieliłam z innymi. O ile o mojej miłości do Bradleya nie wiedział nikt, to o
mojej ogromnej miłości do quidditcha wiedzieli wszyscy.
–
Och, musiałeś to powiedzieć – jęknął Ryan – Teraz na pewno się zgodzi. A już
zaczynało się robić ciekawie...
–
I tak i tak by się zgodziła. – Score spojrzał na niego wyzywająco. – Wiesz,
niektórzy mają coś takiego jak urok osobisty i ...
–
Przestań się pogrążać – rzuciłam w jego kierunku – i mów, o co dokładniej
chodzi.
–
Jak wiesz, w tym roku ja jestem kapitanem naszej drużyny – powiedział to z taką
dumą, ale po prostu musiałam się uśmiechnąć. – I zdobędę z nią puchar, choćby
to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Dlatego chcę się wziąć do
roboty od razu.
–
A test z transmutacji stoi ci na przeszkodzie?
–
Dokładnie – przytaknął. – Chcę zrobić... przegląd wojsk. Wiem, że sezon zaczyna
się dopiero w październiku, ale muszę już teraz wybrać pierwszy skład i układać
pod niego taktykę. A w dniu oficjalnego poboru dobiorę rezerwowych.
Oczywiście
nie powiedziałam tego na głos, ale uważałam, że to bardzo dobry plan.
–
Rozmawiałem już z Nottem i nie ma problemu. Moglibyśmy zająć boisko nawet w
najbliższą sobotę. Niestety w sobotę wszyscy uczą się Transmutacji, włącznie ze
mną.
–
Malfoy, ale to przecież oznacza, że Brennan musiałaby przełożyć sprawdzian
praktycznie wszystkim klasom. – Pokręciłam głową. – Nie wiem, czy ona na to
pójdzie.
–
To oznacza, że musi przełożyć sprawdzian wszystkim Ślizgonom – powiedział
dobitnie. – No weź, kuzyneczko! To sprawa mojego honoru.
–
Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, a Nott będzie musiał znaleźć nowego kapitana –
mruknęłam. – Ale na twoje szczęście, jest to również sprawa mojego honoru. Zobaczę, co da się
zrobić, ale niczego nie gwarantuję.
–
No. – Odchylił się z powrotem i uśmiechnął szeroko. – Wiedziałam, że na więzy
czystej krwi można liczyć – dodał z nutką ironii.
–
Moim zdaniem nawet to wam nie pomoże – odezwał się nagle Ryan – ale próbować
zawsze warto.
Wymądrzał
się tak, bo to właśnie jego dom w zeszłym roku zdobył Puchar Quidditcha.
Scorpius zmarszczył nos i już otwierał usta, żeby coś mu powiedzieć, ale
kopnęłam go pod stołem w kostkę.
–
Ryan, kocham cię – rzuciłam – ale proszę, nie zaczynaj znowu tego tematu.
Chłopak
nie zdążył nic odpowiedzieć, bo właśnie w tej chwili drzwi biblioteki ponownie
otworzyły się szeroko. Zostałam uraczona kolejnym przedziwnym widokiem, bowiem
otworzył je nie kto inny jak James Potter. Zaraz za nim do pomieszczenia
wkroczył Fred Weasley. Żeby było jeszcze ciekawiej, Gryfoni od razu skierowali
się w naszą stronę.
–
Malfoy – warknął James, kiedy już stanęli obok nas. – Wracam właśnie od
profesora Longbottoma. Prosiłem go o możliwość zajęcia boiska w tę sobotę. I
nie zgadniesz, czego się dowiedziałem.
–
No nie wiem, Potter – Score uśmiechnął się niewinnie. – Oświeć mnie.
–
Podobno ktoś mnie uprzedził. – Również uśmiechnął się sztucznie. – Może coś o
tym wiesz?
–
Nie mam pojęcia, kto mógłby okazać się aż tak bezczelny! – Ślizgon teatralnie
położył rękę na sercu.
Gdyby
takie zajście miało miejsce jakieś trzy lata temu, po bibliotece już dawno
latałyby zaklęcia, a za jakieś dwie minuty wszyscy bylibyśmy w drodze do
gabinetu McGonagall. Od tamtej pory jednak sporo się zmieniło. Traktujemy się z
oziębłą obojętnością. Oczywiście James nadal nie znosi Scorpiusa najbardziej ze
wszystkich Ślizgonów, a Scorpius nie znosi Jamesa najbardziej ze wszystkich
Gryfonów.
Już
dawno doszłam do wniosku, że po prostu są o siebie zazdrośni – zazdrośni o
miejsce w życiu Ala. Jeden jest jego bratem, a drugi najlepszym przyjacielem. I
nawzajem uważają, że nie są godni sprawowania takiego urzędu. Albus jednak ma
też wpływ łagodzący na konflikt tej dwójki – gdyby nie on, już dawno by się
pozabijali. Zawsze starają się hamować, właśnie ze względu na młodszego z
Potterów.
Jednakże
nie zamierzałam z nikim dzielić się tym wnioskiem.
–
Słuchaj, Malfoy – James Potter prawie syczał. – To mój ostatni rok, zdobędę ten
puchar, choćby nie wiem co.
–
Z waszą obroną to możecie ewentualnie powalczyć z Puchonami o trzecie miejsce –
prychnęłam. Ups, wcale nie zamierzałam powiedzieć tego na głos.
Chłopcy
spojrzeli na mnie równocześnie. Potter ze zmarszczonymi brwiami, a Malfoy z
uśmieszkiem aprobaty.
–
Och, Whitemore – mruknął starszy z nich, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę
z mojej obecności – Witaj.
Ryan
chrząknął znacząco. Teraz spojrzenia wszystkich skierowały się na niego.
–
Nie przejmuj się, Ryan – odezwał się Fred po chwili milczenia. – Moje nazwisko
też jeszcze nie padło w tej rozmowie.
–
Weasley – wycedził Scorpius – Już. Czuj się usatysfakcjonowany i spadaj stąd. I
bądź łaskaw zabrać ze sobą Pottera.
–
Koleś, przestań się pieklić – rzucił Fred. – Chodź, James. – Odwrócił się do
kuzyna. – W sobotę i tak nikt nie przyjdzie, wszyscy uczą się transmutacji.
O
nie, teraz to już musiałam przełożyć ten sprawdzian.
I
naprawdę miałam ochotę poinformować o tym te dwie gryfońskie sklątki, ale nie
zrobiłam tego tylko z jednego powodu. Mianowicie – to Fred rzucił tę ostatnią
uwagę. A czy tego chciałam czy nie, byłam coś winna Fredowi Weasleyowi.
Miało
to miejsce pod koniec mojego drugiego roku nauki w Hogwarcie, a nasza mała
wojna nadal trwała. Pewnego czwartkowego wieczoru miarka naprawdę się
przebrała. Fred, razem z kolejnym Weasleyem czy weasleyopodobnym człowiekiem
przefarbowali sierść mojego kota na barwy Gryffindoru. Przyłapałam ich wtedy na
gorącym uczynku i byłam wściekła jak jeszcze nigdy w życiu. Jednemu z oprawców
udało się uciec, ale Fred nie miał już tyle szczęścia.
Użyłam
wtedy zaklęcia, którego nawet nie powinnam znać.
Mieszkamy
w rezydencji należącej do moich dziadków. Dom przypomina raczej mały zamek, a
biblioteka w jego wnętrzu wcale nie odbiega za bardzo rozmiarom tej
hogwarckiej. I podobnie jak w szkolnej, w domowej również mamy dział zakazany.
To znaczy zakazany dla mnie i dla Julii. Oznaczało to oczywiście, że starałam
się szukać możliwości do przejrzenia tych książek, odkąd tylko nauczyłam się
czytać. Były pełne zaklęć i kiedy w ten felerny czwartkowy wieczór dogoniłam
Freda Weasleya, użyłam jednego z nich.
Nie
miałam pojęcia czy zaklęcie mi wyjdzie. Kurde, ja nawet za bardzo nie
wiedziałam, co ono powoduje. Byłam po prostu wściekła; mogli przefarbować włosy
komuś z mojego domu, też bym się wtedy wkurzyła, ale... mojego kota się po
prostu nie rusza. Rzuciłam zaklęcie i już w chwili, kiedy trafiło we Freda
wiedziałam, że popełniłam błąd.
Twarz
Weasleya pokaźnie spuchła, a z jego uszu zaczęły płynąć smużki krwi. Kompletnie
nie wiedziałam co robić, rzuciłam zaklęcia o którym nie powinnam nawet myśleć,
z książki której nawet nie mogłam otworzyć. Na szczęście – moje i Freda – pani
Pomfrey znała antidotum. Jednakże kiedy chłopak doszedł do siebie, zaczęły się
pytania. Byłam już totalnie spanikowana, mentalnie przygotowywałam się na
surową karę, nawet na wyrzucenie z Hogwartu, choć to byłby istny koniec świata.
Ale
Fred Weasley mnie nie wydał.
Powiedział,
że przez przypadek zjadł jakąś eksperymentalną próbkę ze sklepu swojego ojca.
Pomfrey nie bardzo chciała mu uwierzyć, ale wtedy chłopak zaczął wyliczać, co
mogło się tam znajdować i przy co trzecim składniku dodawał, że jest na niego
uczulony. Wtedy zdawało mi się, że to przesłuchanie trwało całe wieki, zanim w
końcu wypuściła nas do domu.
Gryfon
nigdy nie sprawił wrażenia, jakby również uważał, że jestem mu za to coś winna.
Prawdę mówiąc, nigdy już nawet nie wspomniał o całym zdarzeniu. Ale ja
wiedziałam swoje. Nie podziękowałam mu i wcale nie zamierzam tego robić, ale
jestem mu coś winna. Ta perspektywa była dla mnie równie radosna, co kolejne
dwa lata ze Stevens. Niespłacone długi należały do najbardziej znienawidzonych
przeze mnie okoliczności.
Całe
to zajście przypomniało mi się, kiedy Fred, przyglądając nam się bardzo
uważnie, ciągnął James w stronę wyjścia. Potrząsnęłam głową, żeby otrząsnąć się
z zamyślenia.
–
Nie mogę się do czekać, kiedy zmiażdżymy ich na boisku – mruknął Scorpius po
odejściu Gryfonów, po czym sam podniósł się z miejsca.
–
Czekaj, Malfoy – powiedziałam, również wstając. – Mam nadzieję, że idziesz do
pokoju wspólnego, a nawet jeśli nie, to musisz zmienić plany, bo nie
zapamiętałam wczoraj hasła. – Odwróciłam się do Ryana. – Idziesz?
–
Niee – odpowiedział przeciągle. – Poszukam sobie czegoś do czytania. Widzimy
się na kolacji?
–
Jasne. – Pomachałam mu ręką i ruszyłam za blondynem.
***
Kiedy tylko weszłam do swojego dormitorium,
momentalnie podwyższyło mi się ciśnienie. Przestraszyłam się nawet, że to może
kolejny atak bólu, jednakże po chwili okazało się, że to tylko moja naturalna
reakcja na ulubioną ze współlokatorek, Nicole Davis.
Z
całą osobą Nicole było dokładnie tak samo jak z głosem Lauren – mimo pięciu lat
razem, nie dałam rady przywyknąć. Davis była świetnie zapowiadającą się
ścigającą, ale na tym jej dobre cechy się kończyły. Nigdy się nie lubiłyśmy, ale
o ile w pierwszych latach dawałyśmy radę się tolerować, to ostatnimi czasy było
coraz ciężej.
–
Ach, to tylko ty. – Rzuciła mi spojrzenie spod długich rzęs.
–
Niestety mogę zaoferować ci tylko moją skromną osobę – odpowiedziałam równie
radosnym tonem i walnęłam się na swoje łóżko.
–
Zamierzasz się tam teraz wylegiwać? – Poprawiła swoje czarne, sięgające
podbródka włosy.
–
Skąd ten niedorzeczny pomysł, Nicole – mruknęłam. – Przecież to moje łóżko! To
chyba oczywiste, że właśnie zamierzałam rozpalić na nim ognisko.
–
Miałam nadzieję, że przez te wakacje przynajmniej poczucie humoru ci się
poprawiło. – Zmrużyła oczy tak bardzo, że nie dałabym rady dopatrzeć się ich
koloru. Niestety miałam tę nieprzyjemność wiedzieć, iż są bladoniebieskie. –
Ale widzę, że wszystko jest w tak samo beznadziejnym stanie, co dwa miesiące
temu – dokończyła.
–
W takim razie wybacz, pójdę się utopić w morzu swojej beznadziejności. –
Przekręciłam się na drugi bok, tyłem do jej przecudownego oblicza.
–
Nawet o tym nie myśl! – syknęła. – W tej chwili stąd wyjdź! Muszę się pouczyć,
a twoja obecność przeszkadza mi nawet w oddychaniu.
–
No tak, bo to przecież taka wymagająca czynność – ziewnęłam. – Rozumiem, że
możesz mieć z tym problemy.
Nicole
wysłała mnie do diabłów, po czym wspięła się na swoje łóżko i pociągnęła
gniewnie za ciemnozieloną kotarę.
Czyli
wszystko po staremu.
Po
upływie jakichś piętnastu minut do dormitorium wkroczyła Lauren wraz z ostatnią
z moich współlokatorek – Dokatą Bartlett. Co prawda nie było to tak głośne
połączenie jak Lauren–Britt, ale i tak udało im się zakłócić moje błogie
rozmyślanie nad egzystencją.
Szybko
przebrnęłam przez pytania z serii: „Co nowego? Jak wakacje?”, zadawane przez
Dokatę i czym prędzej usunęłam się z pokoju. Postanowiłam skorzystać z chwili
wolnego czasu i dotrzymać danego słowa. Udałam się prosto do gabinetu profesor
Brennan.
***
Moja misja zakończyła się powodzeniem, ale
oczywiście nawet w świecie magii nie ma nic za darmo. Musiałam obiecać
przyzwoite zachowanie wszystkich Ślizgonów kontynuujących transmutację (ze
szczególnym naciskiem na Scorpiusa Malfoya i Samuela Preachera), żadnego T u
szóstoklasistów oraz swoją osobistą przyszłość wiązaną z tym wspaniałym
przedmiotem. Mimo wszystko, udało mi się przełożyć o tydzień test wszystkich
Ślizgonów powyżej dwunastego roku życia. Myślę, że miałam prawo być z siebie
dumna.
Kierowałam
się z powrotem do pokoju wspólnego, żeby przekazać wiadomość Scorpiusowi, ale
kiedy zobaczyłam Sama Preachera, siedzącego na parapecie w Sali Wejściowej,
uznałam, że mogę go wykorzystać jako pośrednika.
Z
daleka widziałam, że coś czyta, więc po prostu rzuciłam:
–
Jeśli to podręcznik do transmutacji, to chwilowo możesz go odłożyć.
–
Tym razem nie trafiłaś – mruknął nieobecnym tonem. Przez chwilę milczeliśmy, a
mi zdawało się, że chłopak doczytuję stronę do końca. Dopiero wtedy zamknął
książkę, a ja zorientowałam się, że to żaden podręcznik. Kątem oka starałam się
dojrzeć tytuł, ale bezskutecznie. – Ale to chyba oznacza, że gadałaś już z
Brennan.
–
Owszem – potwierdziłam, nadal starając się dopatrzeć tytułu – Przekażesz
Malfoyowi?
–
Jasne – odpowiedział. – Poszło bez większych problemów?
–
Musisz tylko przestań gadać na jej lekcjach – mruknęłam. Lekkie przekrzywienie
głowy też nic nie pomogło. Naprawdę nie potrafiłam zapanować nad potrzebą
poznania tego tytułu.
–
Whitemore – zaśmiał się – boję się, że za chwilę dostaniesz oczopląsu.
–
Eee... No tak. – Spojrzałam na niego zmieszana, a na moje zdradliwe policzki
pewnie już wdarł się rumieniec. – Chciałam tylko... – Uniosłam ręce w bliżej
nieokreślonym geście. – Zresztą, nieważne.
–
Chciałaś co? – Nadal się uśmiechał, a jego zielone oczy śmiały się razem z
ustami. Bezczelnie się ze mnie nabijał! Zrobiłam do niego minę i zaczęłam się
oddalać.
–
Powinnaś zobaczyć sobotnią rekrutację – powiedział, kiedy się ze mną zrównał.
Oczywiście,
że miałam zamiar iść i to zobaczyć, musiałam być ze wszystkim na bieżąco.
Jednakże ciekawiło mnie, dlaczego Sam uważa, że powinnam przyjść. Nie bardzo
wiedziałam, jak mam go o to zapytać, więc tylko kiwnęłam głową.
Nagle
ze ściany wyłonił się Gruby Mnich i przeleciał nad nami tak nisko, że Sam
instynktownie schylił głowię. Nie dziwiłam mu się, był naprawdę wysoki. Zawsze
kiedy koło niego stałam, mój kompleks niskiego wzrostu dawał o sobie znać
natarczywiej niż zwykle – moje czoło znajdowało się na tej samej wysokości co
jego ramię. Nawet Malfoy ustępował mu wzrostem.
Cóż,
w sumie to nie tylko tym, ale to zawsze kwestia gustu, prawda? W każdym razie i
Sam i Score należeli do takiej grupki chłopców (między innymi razem z
Alexandrem Cadwalladerem z Hufflepuffu i Milesem Ramseyem z Ravenclawu),
których w Hogwarcie powszechnie uważano za przystojnych. Mogłam więc i ja, bez
żadnych ujm i wyrzutów, stwierdzić, że Sam Preacher był przystojny.
–
Latające grubasy – mruknął, czochrając swoje lekko kręcące się włosy. – To za
tym najbardziej tęskniłem przez te dwa miesiące.
Uśmiechnęłam
się.
–
Skoro jest latający grubas, to zaraz pewnie zobaczymy wiecznie krwawiącego
szlachcica – ciągnęłam dalej jego żart.
–
Wiecznie krwawiący szlachcic? – uśmiechnął się szeroko, aż w lewym policzku
zrobił mu się dołeczek. – Mam takiego w dormitorium.
Zaśmiałam
się i to był spory błąd. Moje policzki zapewne przypominały już dojrzałe
pomidory. Odwiecznym problemem było to, że czasem po prostu nie potrafiłam
zachowywać się swobodnie. Całe życie nad tym pracuję, ale jak widać z marnymi
skutkami. Niemiłosiernie mnie to denerwowało – wiedziałam, co chcę powiedzieć,
jak się zachować. Tylko strasznie mało z tych rzeczy miało okazję ujrzeć
światło dzienne.
Resztę drogi do Pokoju Wspólnego
pokonaliśmy w milczeniu, ja niesamowicie na siebie wściekła, a Sam gapiąc się
na mnie bez żadnego skrępowania.
***
Następnego dnia byłam na śniadaniu już o
swojej zwyczajnej porze, więc mogłam obserwować, jak cały zamek budzi się do
życia. Przy stole Slytherinu z bliżej znanych mi osób siedziały tylko Lauren i
Katja.
Katja
to kolejna z moich rówieśniczek. Była w połowie Niemką i osobą, którą można było
albo kochać albo nienawidzić, mimo wszystko bardziej skłaniałam się ku tej
pierwszej grupie. Katja kierowała się w życiu swoimi zasadami i chyba nie
znałam nikogo bardziej bezpośredniego od niej.
Siedzący
przy drugim końcu stołu chłopcy z siódmej klasy należeli do grona osób, z
którymi zamieniłam w życiu więcej niż jedno zdanie. Był wśród nich Theodore
Zabini, a to właśnie do mojej relacji z nim najbardziej pasowało określenie „bliższa”.
To właśnie z Theodore’em Zabinim całowałam się po raz pierwszy.
Dla
kogoś, kto słuchałby tej historii, taka sytuacja mogłaby wydawać się krępująca.
I uwierzcie mi, gdybym to ja była słuchaczem, pewnie uznałabym, że będąc w
takim położeniu spłonęłabym ze wstydu. Ale zaskoczę was – wcale tak nie było.
Nasz
wcale nie niezręczny pocałunek miał miejsce w pociągu, którym jechaliśmy do
domu na przerwę świąteczną. Byłam wtedy w trzeciej klasie, Zabini w czwartej.
Jakoś tak to wykombinował, że znaleźliśmy się sami w przedziale, a on po prostu
zapytał czy może to zrobić. Uwierzcie mi, zapytał o to tak, jakby pytał czy
może pożyczyć pióro. Ale dzięki jego luzowi, to pytanie wcale mnie nie
zestresowało. Szczerze mówiąc, od razu uznałam to za świetny pomysł. Teraz
wydaję mi się to okropnie żałosne, ale no Merlinie słodki!, miałam wtedy te
magiczne trzynaście lat. Oczywiście, że byłam ciekawa jak to jest. Kiwnęłam
więc głową na znak zgody i stało się.
Nic
nadzwyczajnego. Właściwie to nawet nie pamiętam, o czym wtedy myślałam. Po
prostu... Jego usta dotykające moich przez kilka sekund. I to by było na tyle.
Zawsze wiedziałam, że we wszystkich tych historiach ściemniają z tymi
fajerwerkami i motylkami w brzuchu.
Jednak
przez całe ferie świąteczne zamartwiałam się tym, jak mam się zachowywać w
stosunku do niego. I tu znowu niespodzianka, bo obyło się bez żadnego zapadania
po ziemię. ... już w podróży powrotnej wyjaśnił, że chciał się po prostu
sprawdzić. Dodał również, że byłam do tego idealną kandydatką, co pewnie miało
być swoistymi przeprosinami za to, że wykorzystał mnie do zaspokojenia swojej
ciekawości. Tyle że ja wcale nie czułam się wykorzystana, byłam tego ciekawa w
co najmniej takim samym stopniu co on, więc pozostaliśmy w dobrych stosunkach.
Zabini był naprawdę w porządku, poza tym to nasz najlepszy obrońca. Już
zaczynałam się bać, co my bez niego w przyszłym roku zrobimy.
Ale
to właśnie nie kto inny, jak Theodore Zabini, krzycząc, po raz kolejny zapewnił
mnie o swojej dozgonnej miłości, dokładnie w chwili, kiedy zaczynałam spożywać
jajecznicę. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie tylko on był ostatnio taki wylewny
w wyznawaniu uczuć.
Wczorajszego
wieczoru zostałam zapewniona o miłości do grobowej deski przez połowę mojego
domu. Quidditch był spoiwem, który łączył nas wszystkich. Zresztą, nawet jeśli
ktoś nie szalał za nim aż tak bardzo, był wdzięczny za przesunięcie
sprawdzianu. Miałam nadzieję, że uda się tego wszystkiego uniknąć, ale Zabini
właśnie uświadomił mnie, że jeszcze trochę się z tym pomęczę. Musieliśmy zdobyć
ten cholerny puchar, chyba szlag mnie trafi, jeśli okaże się, że wszystkie moje
zszarpane nerwy pójdą na marne.
Machnęłam
na Theodore’a ręką, żeby dał już spokój i wróciłam do swojej jajecznicy.
Myślałam właśnie nad tym, czy nie napisać do dziadka z prośbą o towarzyszenie
babci w wizycie, kiedy moją głowę przeszył ból.
Nie
był jednak aż tak gwałtowny jak ten wczorajszy. Miałam pewność, że źródło nie
pochodzi z zewnątrz. Wszystko rodziło się w mojej głowie. Czułam, jakby we wnętrzu
mojej czaszki ktoś wypuścił tłuczka, które teraz rozbijał się po całej jej
powierzchni. Widelec wypadł mi z ręki, skuliłam głowę między ramiona.
–
Wszystko w porządku, Sophie? – dobiegło mnie pytanie Britt, której przybycie
przegapiłam.
Nie
dałam rady odpowiedzieć. Pochyliłam się i zakryłam głowę rękami. Starałam się
wyobrazić sobie dokładnie ten tłuczek i skupiłam się na chwilach między
uderzeniami. W każdej przerwie między kolejnymi falami bólu brałam płytkie i
urywane oddechy. Stopniowo stawały się głębsze, a przerwy między uderzeniami
dłuższe. W końcu wyimaginowany tłuczek zatrzymał się, a ja mogłam się
wyprostować.
–
Co to było, Sophie? – zapytała Lauren, ze zmarszczonymi brwiami i nosem, przez
co jej głos był jeszcze bardziej skrzekliwy. O ile to w ogóle możliwe.
–
Co? Nic się nie stało – zbyłam ją słabym głosem. Nadal miałam ciemne plamki
przed oczami.
–
Na pewno dobrze się czujesz? – Nie dawała za wygraną.
–
Taak, wszystko w porządku – zapewniłam.
–
Och, przestań – rzuciła Katja, która oczywiście nie zamierzała bawić się w
pośrednie pytania. – Wyglądało to tak, jakby ktoś rąbnął się pałką w tył głowy,
to nie jest normalne. Skończ ściemniać.
–
Kto ściemnia i o czym? – Od odpowiedzi uratowało mnie pytanie Blaise’a Notta,
który właśnie usiadł obok nas. Blaise był synem opiekuna naszego domu. Czasem
naprawdę dobrze było mieć do w swoim roczniku.
–
Z Sophie coś się... – zaczęła Lauren, ale jej przerwałam:
–
Nic mi nie jest, serio. Po prostu chyba ostatnio przesadzam z kofeiną. – Ta
ściema była przynajmniej wiarygodna, piłam już drugą filiżankę dzisiaj.
Moi
towarzysze wyglądali na nieprzekonanych, ale nas wszystkich łączyła jedna iście
ślizgońska cecha – jeśli ktoś nie chciał rozmawiać o sobie, nie naciskamy. Tak
więc wróciliśmy do jedzenia i nikt więcej nie powrócił do tego tematu.
Drzwi
do Wielkiej Sali znów się otworzyły i do środka weszła nowa fala uczniów, w tym
Albus Potter.
–
Cześć wszystkim – wymamrotał i usiadł spokojnie naprzeciwko mnie.
Wyglądał
na jakiegoś przybitego, co sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy on aby
przypadkiem też nie został obarczony jakimiś jeszcze rewelacjami oprócz
obowiązkowego mugoloznawstwa. Było to całkiem prawdopodobne, w końcu kto jak
kto, ale jego ojciec na pewno wiedział o pomyśle listy zaklęć zakazanych. Mógł
mu o tym powiedzieć. Razem z tą myślą w mojej pojawiła się kolejna, chociaż
może było to bardziej pragnienie.
Zapragnęłam
podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami na ten temat. Było to jednak tak
niedorzeczne i zapewne niewykonalne, że z powrotem skierowałam nos w stronę
resztek jajecznicy i zaczęłam energiczniej przebierać widelcem.
–
Sophie. – Podniosłam głowię słysząc swoje imię, wypowiedziane głosem Ala.
Spoglądał na mnie swoimi bladozielonymi oczami. – Na tym talerzu już nic nie
ma. Proponuję wziąć sobie dokładkę.
Uśmiechał
się leciutko.
No
kolejny! Zachowywali się jakby umówili się, żeby wprowadzać mnie w
zakłopotanie! Miałam już tego serdecznie dosyć. W myślach nakazałam swoim
policzkom, aby nawet nie ważyły robić się czerwone.
–
A może zamierzałam wyżłobić coś w tym talerzu, hę? – bąknęłam. – To już nasze
ostatnie lata tutaj, jakoś muszę zaznaczyć swoją obecność.
–
W takim razie jesteś na bardzo dobrej drodze – odpowiedział, znowu się
uśmiechając.
Albus
Potter trochę przypominał swojego ojca. Widziałam mnóstwo zdjęć Harry'ego
Pottera z czasów szkolnych – łączyły ich te same jasnozielone oczy i
kruczoczarne włosy. Al jednak nie był aż tak szczupły jak szesnastoletni Harry.
To znaczy, Ślizgon był średniej postury, ale jego ojciec na niektórych
zdjęciach wyglądał na wręcz niedożywionego.
Prawie
wszystkie miejsca przy stole Slytherinu były już zajęte, więc kiedy do Wielkiej
Sali wkroczyli ostatni uczniowie, zaczęło robić się trochę ciasno. Sam i
Scorpius ścigali się do skrawka wolnego miejsca obok Pottera. Sam wygrał.
Malfoy zaklął siarczyście, a jego przyjaciel z miną zwycięzcy wcisnął się na
wywalczoną powierzchnię ławki.
Pewnie
gdyby padło na kogoś innego niż Scorpius, tego biedaka czekałoby obejście
całego stołu i zagospodarowanie miejsca między mną a Britt. Ale to był Malfoy.
Uśmiechnął się półgębkiem i przeciskając się przez uczniów, dotarł do stołu, po
czym pod niego wlazł. Chwilę później jego głowa wyłoniła się między kolanami
moimi a Britt.
– Hejka – przywitał się z głupawym uśmiechem.
Naprawdę
miałam ochotę złapać go za te tlenione kudły i wepchnąć z powrotem pod stół.
Natomiast moja sąsiadka była niezmiernie uradowana takim obrotem spraw. No tak,
czasami zapomniałam, że podkochiwała się w Malfoyu chyba od pierwszej klasy.
Teraz uśmiechała się słodko i dałabym sobie rękę uciąć, że zatrzepotała
rzęsami. Westchnęłam ciężko i niechętnie przesunęłam się tyle, ile dałam radę,
robiąc miejsce kuzynowi.
–
Wiesz, że jesteś moją ulubioną kuzynką, prawda? – odezwał się, nakładając na
talerz naleśniki.
Uśmiechnęłam
się. Przez cały wczorajszy wieczór wypowiedział to zdanie przynajmniej
dwadzieścia razy.
–
Wiem, Malfoy – odpowiedziałam. – Jestem też najmądrzejsza, najpiękniejsza i
najzabawniejsza z całej rodziny.
–
Cóż, jesteś zaraz po mnie, ale przez chwilę możemy udawać, że jest inaczej. –
Puścił do mnie oczko, a ja westchnęłam i wymownie spojrzałam w sufit.
Narobił
mi ochotę na te naleśniki. Właśnie wbiłam w jednego widelec, kiedy do Wielkiej
Sali wleciały sowy.
Ptaków
było trochę więcej niż zwykle. To dopiero drugi dzień nauki, a rodzice już
pisali do swoich pociech – chyba nietrudno zgadnąć, dlaczego.
Przede
mną również wylądowała sowa. Wielki brązowy puchacz, podobny do tych, które
należą do ministerstwa. A więc tym razem wiadomość od rodziców. Wiadomość, bo
nie był to nawet list, tylko mały rulonik pergaminu.
Sophie,
razem z
ojcem jesteśmy ogromnie zdziwieni informacją o obowiązkowym mugoloznawstwie.
Uznaliśmy jednak, że nasza interwencja w tej sprawie jest zbyteczna. Jak
zapewne już wiesz, Twoja babcia postanowiła przyjrzeć się temu z bliska.
Podejrzewam,
że dzięki całemu temu zamieszaniu nauczyciele trochę Wam odpuszczają. Sugeruję,
abyś wykorzystała ten czas i sama przestudiowała dalszy materiał (ze
szczególnym uwzględnieniem numerologii). Na pewno zaowocuje to na Twoich
przyszłorocznych egzaminach.
Z
poważaniem,
Twoja
matka, Meredith Whitemore
Westchnęłam
ciężko. Całe szczęście, że podpisała się imieniem i nazwiskiem. Przecież
każdemu czasem zdarza się zapomnieć imienia własnej matki, prawda? Gniewnie
zmięłam pergamin i rozejrzałam się dookoła.
Większość
uczniów ze Slytherinu nadal czytała otrzymane listy. Wszyscy mieli podobne
miny, jakby czytali tę samą treść. Kolejna niespodzianka...
–
No i jak tam, Sammy? – Scorpius skierował swoje pytanie do siedzącego naprzeciw
przyjaciela.
– Mama pisze, że już kontaktowała się z twoimi
rodzicami – odpowiedział mu, nie odrywając wzroku od pergaminu. – Ale nie
przyjeżdża. Postanowiła przeczekać pierwszą falę i poczekać na jej skutki.
Gdyby nic się nie zmieniło, wtedy sama się pofatyguje.
Cóż
za mądra kobieta.
Nagle
Albus, który także dostał list, podniósł się ze swojego miejsca.
–
A ty dokąd? – spytał do Preacher.
–
Muszę pogadać z Jamesem, zaraz wracam – odpowiedział niepewnym tonem.
Wiedziałam,
po prostu wiedziałam, że to właśnie teraz dowiedział się o liście zaklęć
zakazanych! Jego mina mówiła wszystko. Musiałam szybko zagłuszyć irracjonalną
chęć pobiegnięcia za nim i uczestnictwa w ich rozmowie.
Przyjaciele
Ala wymienili szybkie spojrzenia.
– No a twoi co piszą? – zapytał Sam Malfoya
po chwili milczenia.
–
Tylko: „Będziemy jeszcze dziś.” – Odparł, po czym zwrócił się do Notta. – Blaise,
a twoja mama?
–
Uwagą, cytuję – odchrząknął i zaczął czytać: – Jeśli okaże się, że twój ojciec
wiedział o tym wcześniej i nie raczył mnie o tym poinformować, to będziesz
sobie mógł wybrać, z kim spędzisz tegoroczne święta.
Wszyscy
w promieniu jego głosu parsknęli śmiechem. Państwo Nott byli urokliwymi ludźmi.
–
Hej, Zabini! – krzyknął Score, zapewne po to, żeby zapytać go, czy jego rodzice
również przyjeżdżają, ale ja już przestałam go słuchać.
To,
że rodziny innych uczniów również zamierzają złożyć wizytę McGonagall, trochę
mnie pocieszyło. Ale niestety zdawałam sobie sprawę z tego, jak to będzie
wyglądać. Moja babka zdominuje wszystkich. Będzie ich przedstawicielem i
koordynatorem wszystkich akcji niczym szef mugolskiej mafii. Już teraz
niektórzy Ślizgoni rzucali mi takie spojrzenia, jakbym za chwilę miała wstać i
ogłosić im taktykę, którą obieramy w związku z obowiązkowym mugoloznawstwem.
Poza tym, przez słowa rodziców Malfoya zaczęłam sie denerwować. „Będziemy
jeszcze dziś.” A to oznaczało, że moja babka również przybędzie dzisiaj.
Jakoś
odechciało mi się tych naleśników.
Moje
obawy tylko potwierdziły słowa Minerwy McGonagall, która ogłosiła nam, że
ostatnia lekcja przed przerwą obiadową zostanie odwołana. Musieliśmy przesunąć
obiad w czasie, ponieważ czekała nas pewna wizytacja, jak to nazwała pani
dyrektor. Wychodząc z Wielkiej Sali, poznałam znaczenie słów „dusza na
ramieniu”.
W
ogóle nie potrafiłam skupić się na lekcjach. Denerwowałam się tak, że zaczęłam
się obawiać, iż będę zmuszona skorzystać z podręczników pierwszy raz od bardzo
długiego czasu. Byłam też wściekła na mamę za tę, jej pożal się Boże,
wiadomość. Nie dość, że nie poradziła mi, jak mam się zachować w tej sytuacji,
to jeszcze musiała znowu wspomnieć o numerologii. Byłam kłębkiem nerwów, bałam
się, że bez pomocy dziadka nic nie wskóramy i babcia rozpęta piekło w całym
ministerstwie oraz, co gorsza, w Hogwarcie. Ona naprawdę była do tego zdolna.
Podczas
obiadu wcale nie miałam apetytu. Rozgrzebałam tylko swoje pieczone ziemniaczki,
a przełknąć udało mi się może ze dwa kęsy.
Jakoś
w połowie czasu przeznaczonego na posiłek, usłyszeliśmy hałas dochodzący z Sali
Wejściowej. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtym kierunku, a profesor
McGonagall wstała z miejsca dokładnie w chwili, w której w progu Wielkiej Sali
pojawiła się Lacerta Whitemore.
Wszyscy
jakby zastygli w bezruchu. Babcia wkroczyła do sali, a stukanie jej obcasów
odbijało się echem od ścian. Za nią weszło dwadzieścia kilka innych osób, ale
przy niej wyglądali jakoś tak niepozornie.
Byłam pewna, że wszyscy patrzą właśnie na
moją babkę.
W
tamtej chwili przypominała mi oziębłą królową bardziej niż kiedykolwiek
wcześniej. Kroczyła między stołem Ravenclawu i Gryffindoru z wysoko uniesioną
głową, wpatrując się prosto w McGonagall.
–
Ej, Sophie – szepnął do mnie Malfoy – Ee… bo wiesz, nie jestem pewien, jak
powinienem się do niej zwracać.
–
Najlepiej nie zwracaj się wcale – odpowiedziałam mu przez ściśnięte gardło.
Nawet nie wiecie jak
wielką miałam ochotę sama zastosować się do tej rady.
_____________________________
Myślę, że zasługujemy (w szczególności Katherine, bo ja w życiu bym się za to nie zabrała) na gromkie brawa. Odstęp czasowy między tym a poprzednim rozdziałem to jedynie półtora miesiąca :'). Katherine kazała mi was pozdrowić i zaprosić do zakładki "Bohaterowie", którą wreszcie zrobiłyśmy, a ja dodam od siebie tylko, że ślicznie prosimy o komentarze.
Ach, no i tym, którzy (podobnie jak ja) przeżywają teraz swoje ostatnie dni ferii, życzę w miarę spokojnego powrotu do szkoły!